hof0.gif (33421 bytes)
Historia

"Jak Bóg dał zadanie, to i dał odwagę"
W Kościele kobiety, nawet te bohaterskie, pozostają w cieniu: bardziej pamięta się o mężczyznach
Na ostatni konkurs Ośrodka Karta, którego tematem były dzieje Kościoła w czasach PRL, nadeszło prawie trzysta prac. Wśród nich zaledwie dwie (dwie!), których fragmenty (tak, tylko fragmenty) poświęcono kobietom: siostrom zakonnym. O księżach zapisano setki stron. O zakonnicach się milczy. Milczą i one same.
Patrycja Bukalska /2007-01-25
Spotkanie po latach: siostra Klara z Ewą, którą uratowała podczas wojny

Spotkanie po latach: siostra Klara z Ewą, którą uratowała podczas wojny

Czasem nie udaje się ich przekonać do rozmowy. Czasem się zgadzają, ale z wahaniem. Bo "nie ma o czym mówić", bo "inni więcej robili". Skromność? Obawa przed złą sławą mediów? Tradycja, ustawiająca je w Kościele w drugim rzędzie, w cieniu?

A przecież są wśród nich kobiety nadzwyczajne: odważne, mądre, serdeczne, uśmiechnięte. Kobiety, których męstwo może budzić jedynie milczący szacunek - bo nieraz brakuje słów, by je opisać. W końcu ile razy można powiedzieć: "siostra jest nadzwyczajna"? A i tak za każdym razem brzmi to banalnie.

Dziś zakonnice, które przeżyły II wojnę światową i lata powojenne, są w wieku zaawansowanym. Wiele odeszło. Tylko o garstce z nich powstały artykuły czy wzmianki w książkach.

Są liczby, które łatwo ustalić. Np. liczbę zakonnic w Polsce w czasie wojny: 22 tysiące. Można ustalić też liczbę żeńskich zgromadzeń, domów zakonnych, liczbę tytułów "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata". Są dokumenty, świadectwa.

Są też liczby, których ustalić nie można: ile żydowskich dzieci uratowano w Polsce w czasie wojny i ile z nich znalazło schronienie w klasztorach? Ile zakonnic zapłaciło za to życiem? Tu możliwe są tylko szacunki, dokładnej liczby nie poznamy nigdy: w domach prowadzonych przez zakonnice dzieci żyły z fałszywymi dokumentami, nie można było prowadzić ewidencji ukrywanych. Wiedzę taką miały nieraz tylko matki przełożone. Wraz z ich śmiercią - wiedza ta przepadła.

Biorąc pod uwagę szacunki polskich i izraelskich badaczy, wydaje się, że można bezpiecznie uznać, iż uratowanych dzieci żydowskich było nie mniej niż 1300. To tylko liczba. Nie pokazuje dramatu każdego dziecka i jego rodziny ani poświęcenia zakonnic.

"I tak zabiją, co za różnica"

Z listu Ewy, rok 2005: "Spotkało mnie szczęście - to, że mogłam podróżować po Polsce i odnaleźć siostrę w tak dobrym zdrowiu i na dodatek z tak wspaniałym poczuciem humoru. Pamięć o tamtych tragicznych wojennych czasach, kiedy byłam razem z siostrą, jest wprost niewiarygodna i tak wzruszająca, że kiedy teraz dzielę się moimi przeżyciami z moją rodziną i przyjaciółmi, oni także są wzruszeni do łez, tak jak my byłyśmy wzruszone podczas tego spotkania. W mojej pamięci zachowałam bardzo niewyraźne wspomnienia z klasztoru w Zakopanem. Pamiętam jedynie inne dzieci, krowę, ziemniaki, ale szczegóły, które przypomniała mi siostra, są teraz bardziej realne, ostrzejsze. Nie wiedziałam, że byłam tak bardzo kochana przez siostrę! Przecież miała siostra jako młoda kobieta pod opieką wiele innych dzieci i tak ogromną odpowiedzialność w tamtych czasach. Dobroć siostry, serdeczność, miłość i piękny uśmiech, który sobie przypominam z okresu dzieciństwa, były czymś specjalnym dla mnie. Nikt nie opowiadał mi do tej pory o moim dzieciństwie, teraz czuję się tak, jakbym wreszcie odnalazła brakujący fragment mojego życia. (...) Jestem przekonana, że miłość siostry oraz miłość i serdeczność innych sióstr zaowocowały w moim życiu i dzięki tej miłości jestem dziś wrażliwą kobietą. Mam kochającą rodzinę i wielu przyjaciół, dlatego że w moim życiu była obecna siostra, która po śmierci mojej matki nauczyła mnie kochać". Podpisano: "Ewa (Ewunia)".

- Nie jestem warta takich listów - macha ręką siostra Klara Jaroszyńska, franciszkanka z Zakładu dla Ociemniałych w Laskach koło Warszawy. Ale widać, że wspomnienie Ewuni, która odnalazła siostrę w 2005 r., 60 lat po rozstaniu, bardzo ją wzrusza. - Nie wypuszczałam jej, cały czas nosiłam ją na rękach. Ona czuła się bezpieczniej, a ja czułam się spokojna, że cały czas mam ją przy sobie - wspomina s. Klara. - Miała trzy latka, ale kiedy podchodził ktoś obcy, to od razu chowała buzię w mój welon.

Ewa nie miała prawa przeżyć, a jej uratowanie zakrawa na cud. Choć czy historia każdego dziecka z tamtych czasów to nie historia cudu: wiary i miłości? Ewę z transportu do Treblinki w ostatniej chwili wypchnęła matka. Zanim wsiadła do wagonu na Umschlagplatzu, zobaczyła kuzynkę, zatrudnioną przez Niemców. Wetknęła jej dziecko. Sama pojechała tam, gdzie nikogo już nic nie mogło uratować.

Kuzynka przekazała dziewczynkę kolejnej osobie (znajomej siostry Klary), która sama nie mogła jej zatrzymać. Nie dowiemy się, jak to się stało, że obie (ta osoba i Ewa) znalazły się w Krakowie. Wiemy, że tu spotkały przypadkowo na ulicy siostrę Klarę. Ta od razu przejęła dziewczynkę. "Jak mnie złapią, i tak zabiją. Czy za jedną Żydówkę, czy za dwie, co za różnica?" - miała skwitować ostrzeżenie przed ryzykiem.

Wtedy - był rok 1942 - s. Klara opuściła już Laski, zabierając ze sobą jedną z sióstr franciszkanek żydowskiego pochodzenia: s. Miriam Wajngold. Najpierw pojechała do Warszawy na Hożą, gdzie mieszkali jej rodzice, ale tam było już pełno (ojciec, dyrektor gimnazjum im. Rejtana, przyjął swych uczniów pochodzenia żydowskiego). Siostra Klara pobiegła więc do urszulanek szarych na Wiślaną, które skierowały ją do swojego domu w Zakopanem, na Jaszczurówce.

To nie było jednak dobre miejsce, Zakopane było strefą zamkniętą, zbyt wielu było tu Niemców. Ostatecznie Klara i Miriam trafiły do Bukowiny Tatrzańskiej, gdzie zmartwychwstanki prowadziły dom dla dzieci. Wkrótce dołączyła do nich Ewunia, zabrana z krakowskiej ulicy, i Halusia (Halina Lautenberg), którą do mieszkania rodziców Klary przyprowadził ojciec.

S. Klara (odznaczona tytułem "Sprawiedliwej wśród Narodów Świata") w tym, co robiła, nie widzi nic nadzwyczajnego. - To Bóg tak mi życie ułożył. Jak mogłam nie zająć się dzieckiem, które potrzebowało pomocy? - mówi. - A odwaga? Jak mi Bóg dał takie zadania, to dał i odwagę, żebym je pełniła.

Pamięta jednak nieustanne napięcie, towarzyszące im w Bukowinie. - Każde obce kroki, skrzypienie śniegu, podrywało nas na nogi - mówi. - Ale cały czas byłyśmy razem.

Miriam nie była jedyną Żydówką wśród franciszkanek w Laskach. - Były jeszcze trzy, wszystkie wykształcone, wyjątkowe - mówi dziś s. Rut, archiwistka w Laskach. Były to: s. Teresa Landy (absolwentka Sorbony), s. Bonifacja Goldman (po studiach w Wiedniu) i s. Katarzyna Steinberg (absolwentka medycyny). O ile na początku wojny, mimo stacjonujących w Laskach oddziałów niemieckich, siostry pochodzenia żydowskiego zostały w zakładzie, to w 1942 r., gdy Niemcy przystąpili do "ostatecznego rozwiązania" kwestii żydowskiej, trzeba było znaleźć dla nich bezpieczniejsze miejsce. Wszystkie wojnę przeżyły.

Atmosfera Lasek nie zmieniła się. Za to jedzie się tam dziś łatwiej: teraz to z Warszawy 30 minut autobusem, w czasie wojny, szczególnie zimą - nawet cztery godziny furmanką. Tak samo jednak szumią sosny nad domkami osiedla, to samo jest "laskowieckie powietrze", które wspominał kardynał Wyszyński.

Mimo swoich 96 lat, s. Klara nic nie straciła z pogody ducha. Od lat nie widzi, rzadko wychodzi ze swojego pokoju. - Ale tu, w Laskach, to nawet pasuje - uśmiecha się.

Za klauzurą, bez habitu

W 1930 r. w Warszawie na ul. Wiślanej poświęcono fundamenty domu urszulanek szarych, który stał się potem "Szarym Domem" - słynnym zwłaszcza podczas Powstania (był punktem zaopatrzeniowym dla całego Powiśla).


Siostra Józefa, autorka książki o życiu założycielki zgromadzenia św. Urszuli Ledóchowskiej, zapisała: "Nikt nie przeczuwał wówczas, jaką rolę spełni ten dom w czasie już bliskiej okupacji niemieckiej, ilu wysiedleńców znajdzie tu schronienie, jak przydadzą się jego nowoczesne urządzenia do masowego żywienia, czym będzie dla Warszawy w czasie Powstania Warszawskiego i wreszcie ilu ludziom ocali on życie".

Rzeczywiście, po 1939 r. "Szary Dom" stał się instytucją, do której ściągali wszyscy potrzebujący. Najpierw, jeszcze w 1939 r., przybyli wygnani z Wielkopolski poznaniacy; ulokowano ich w budynku, który wcześniej zajmowały studentki. Później zaczęli przybywać Żydzi. Pierwsza była profesor Wolnej Wszechnicy Helena Radlińska. Ówczesna przełożona generalna, Pia Leśniewska, ulokowała Radlińską (chorą na serce) za klauzurą. Wbrew zasadom zakonnym, ale praktycznie - bo tam nikt nie zaglądał.

Żydowskie dzieci, najczęściej wyprowadzane z getta, do urszulanek trafiały za pośrednictwem "Żegoty" i Rady Głównej Opiekuńczej. Lokowano je czasem wśród poznańskich rodzin, ale zwykle kierowano do któregoś z zakładów dla dzieci, prowadzonych przez urszulanki: w Warszawie na Wiślanej lub na Tamce albo pod stolicą: w Milanówku, Brwinowie i Ołtarzewie. Siostry z Wiślanej miały podział zadań: jedne zajmowały się dziećmi, inne współpracą z AK, jeszcze inne tajnym nauczaniem.

Siostra Andrzeja Górska miała pod opieką żydowskie dzieci. - Zazwyczaj przyprowadzano je od razu do nas, ale czasem sama chodziłam pod getto - wspomina dziś. - Przełożona generalna pozwoliła mi nawet w takich sytuacjach nie nosić habitu, żebym mniej rzucała się w oczy.

Strach? - Tak naprawdę, to bałam się tylko raz, na dworcu w Warszawie. Czekałam na pociąg do Otwocka na peronie, trzymając na rękach żydowskiego chłopczyka, jak mi powiedziano, syna jednego z przywódców powstania w getcie.

Siostra, wtedy akurat w habicie, zauważyła, że przygląda jej się polski granatowy policjant, stojący w towarzystwie niemieckich żandarmów. Patrzyli i patrzyli: zakonnica z maleńkim dzieckiem, to wyglądało podejrzanie. S. Górska: - Ogarnął mnie potworny lęk. Nie, nie o siebie, ale o dziecko, czy zdołam je uratować. Szczęśliwie nadjechał jakiś pociąg. Nie zastanawiałam się, skąd ani dokąd, tylko wsiadłam. Chłopca udało się uratować.

Siostra wspomina Zofię Szymańską, znaną w przedwojennej Warszawie lekarkę. Uciekła z getta z siostrzenicą Jasią. - Dziewczynka, około 10 lat, sprawiała nam trochę kłopotów, bo bardzo rzucała się w oczy. Ruda, piegowata i strasznie gadatliwa - mówi s. Górska. - Podchodziła do ogrodzenia, zagadywała ludzi. Inne dzieci były dyskretne, Jasia nie. A milczenie było przecież gwarancją bezpieczeństwa. Kiedy robiło się niebezpiecznie, przerzucałyśmy ją do naszego domu w Milanówku albo do sióstr niepokalanek, które też były zaangażowane w ratowanie dzieci. Na czas drogi bandażowałyśmy jej głowę, żeby nie było widać dość semickich rysów.

Mama Jasi chciała uciec 19 kwietnia 1943 r. Tego dnia wybuchło Powstanie w Getcie. Nie udało się jej już wydostać. - To było dla mnie straszne. I ja, i doktor Szymańska zdawałyśmy sobie sprawę, co się stało. Jasia chyba nie. Dalej była taką samą rozgadaną i wesołą dziewczynką - wspomina s. Andrzeja.

Tytuł "Sprawiedliwej" siostra Andrzeja dostała za uratowanie Chany Avrutzky, która jako Hanka Mandelberger-Litwińska przeżyła wojnę wśród urszulanek w zakładzie na ul. Tamka. Pewnego poranka po prostu znaleziono ją siedzącą na progu przez domem - i została.

Ile było tych dzieci? Siostra Andrzeja ocenia, że urszulanki uratowały ponad trzydzieścioro. Po wojnie wiele z nich utrzymało kontakt z siostrami: przysyłały kartki z pozdrowieniami, paczki. - Przez ten trudny czas byłyśmy przecież, w pewnym sensie, ich rodziną... - mówi s. Andrzeja.

Po wojnie s. Górska została przełożoną generalną. A "Szary Dom" znów był ważny, choć z innego powodu. Przez wiele lat zatrzymywał się tu podczas pobytu w Warszawie biskup Karol Wojtyła. W pokoiku na parterze siostry zachowały wszystko tak, jak zostawił. To samo biurko, przy którym pracował, ten sam za krótki tapczan.

"Nie wolno mi odmówić"

W akcji ratowania żydowskich dzieci z urszulankami i niepokalankami współpracowała matka Matylda Getter - przełożona prowincji warszawskiej zgromadzenia sióstr Rodziny Maryi. W 1942 r. zadecydowała, że jej zgromadzenie przyjmie każde dziecko z getta.

Jeszcze przed wojną - uznając za swe główne zadanie opiekę nad opuszczonymi dziećmi - zgromadzenie stworzyło potężną sieć zakładów. Unikały powszechnej wówczas nazwy "sierociniec", by nie przygnębiać dzieci. Tylko w prowincji warszawskiej miały 21 domów dla dzieci; w 1937 r. przebywało w nich 1700 podopiecznych. Gdy przyszli Niemcy, w każdym z nich można było lokować żydowskie dzieci.

Archiwistka zgromadzenia s. Antonietta ocenia, że uratowano ich kilkaset. Tę samą informację podaje Yad Vashem. Choć liczba wydaje się bardzo wysoka, uwiarygodniają ją dane z poszczególnych sierocińców. Przykładowo, w czasie Powstania Warszawskiego w sierocińcu w Płudach - gdzie zebrano maluchów z kilku zakładów wysiedlanych przez Niemców - znalazło się pięćset dzieci, w tym 100 żydowskich. Dom w Płudach był kilka razy przeszukiwany przez Niemców. Zapowiadali, że jeśli znajdą jednego Żyda, rozstrzelają wszystkie dzieci i zakonnice.

Siostry dzieci nie zostawiły - także potem, w czasie kolejnego wysiedlenia i wielomiesięcznej tułaczki.

Jak trafiały one do sióstr Rodziny Marii? Z getta przyprowadzał je ks. prałat Marceli Godlewski albo "Żegota". W swojej książce o okupacyjnych losach zgromadzenia s. Antonietta (Teresa Frącek) przytacza też bardziej nietypowe drogi: jedno z dzieci matka przerzuciła przez płot zakładu w Płudach w chwili, gdy Niemcy prowadzili ją wraz z grupą Żydów na rozstrzelanie. Kiedyś ks. Godlewski przywiózł niemowlę, które ocalało podczas egzekucji, choć matka zginęła. Kilkuletniego chłopca przyprowadził z getta gestapowiec, opłacony przez ojca dziecka. Trzyletnią dziewczynkę znaleziono, chowającą się w jamie pod chodnikiem.

Głównym zadaniem po przyjęciu dziecka było wyrobienie mu fałszywych papierów i zaopatrzenie w metrykę chrztu. W archiwum zgromadzenia zachowały się metryki in blanco, wypisywane przez zaufanych księży. Te nowe "postarzano", naświetlając lampą kwarcową. Wszystkie dzieci - ochrzczone czy nie - brały udział w nabożeństwach i lekcjach religii, dla zachowania pozorów. Po wojnie uratowane dzieci odebrali rodzice lub opiekunowie.

W ostatnich latach wiele z nich trafiło ponownie do sióstr, szukając miejsc, gdzie były ukrywane. - Po wojnie nikt nie chciał wracać do bolesnych wspomnień. Za to teraz wiele osób chce dowiedzieć się czegoś więcej o swoim pochodzeniu i dzieciństwie. Śladem czasem jest zdjęcie, czasem tylko nazwisko, pod jakim dziecko było ukrywane - opowiada s. Antonietta.

Te osoby, które do sióstr dotarły, zostawiają w archiwum swoje wspomnienia.

Lila Goldschmidt tak pisała o swoim pierwszym spotkaniu z matką Getter: "Nie zapomnę do końca życia tego momentu, M. Getter była w tym małym ogródku, na Hożej, zbliżyłam się do niej, powiedziałam, że nie mam gdzie się podziać, że jestem Żydówką, a więc wyjęta spod prawa. Na co m. Getter mi odpowiedziała i tu przytaczam jej słowa: >Dziecko moje, ktokolwiek przychodzi na nasze podwórko i prosi o pomoc, w imię Chrystusa, nie wolno nam odmówić<".

Przypadkowo siostra Lili, Mary Goldschmidt, również trafiła do sióstr Maryi. Przyszła w 1943 r., po powstaniu. Wspominała: ">Co mi powiesz, dziecko?< zapytała mnie Matusia Getter. Opowiedziałam jej, że policja jest na moich śladach, że nie mogę wrócić do swojego mieszkania, że jestem Żydówką i że nie wiem, gdzie się podziać z tym życiem, co się tak rozpaczliwie kołacze w moim sercu. Tego dnia już zostałam na ulicy Hożej".

Mary dostała od matki Getter medalik, który zachowała, a także książeczkę do nabożeństwa: "Wiedziałam, że w tym klasztorze nie szukano więcej owieczek do trzody chrześcijan, ale znajomość religii katolickiej mogła czasem pomóc przy ukrywaniu się pod fałszywymi papierami. W tym czasie każde słowo, każde pytanie bez odpowiedzi, każde zająknięcie się, mogło spowodować więzienie, torturę albo śmierć. (...) Modlitewnik towarzyszył mi często, ale świadomość szacunku dla mojej własnej religii, który czułam u Matusi, jej respekt dla mojej przynależności, uznanie moich wartości i tradycji było dla mnie największą podporą".

W chwili wybuchu wojny matka Getter miała już prawie 70 lat. Ale przeprowadziła zgromadzenie przez okupację. Współpracowała z AK: siostry nieraz woziły tajne papiery czy amunicję. Tytuł "Sprawiedliwej" otrzymała pośmiertnie.

"Miała niebieskie oczy"

Kiedy odchodzą zakonnice, jedynymi, którzy mogą o nich opowiedzieć, są ci, których uratowały. Swoje wspomnienia z pobytu w klasztorze w Turkowicach koło Lublina, w zgromadzeniu sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny, prof. Michał Głowiński opisał w biograficznej książce "Czarne sezony".

Tytułem "Sprawiedliwej" odznaczono cztery siostry z Turkowic: matkę przełożoną s. Stanisławę (Anielę Polechajło), s. Irenę Monaszczuk, s. Hermanę Romansewicz oraz s. Różę (Bronisławę Galus).

- Najlepiej znałem siostrę Różę, bo opiekowała się moją grupą. Z kolei siostra Hermana przywiozła mnie, razem z kilkunastoma innymi dziećmi, z Warszawy - opowiada dziś prof. Głowiński. - Siostry były nadzwyczajne. Dla mnie najważniejsze było, że mogłem im zaufać. Po latach ukrywania się i strachu, to było najważniejsze.

Być może to zaufanie uratowało mu życie, zagrożone również w klasztorze. Gdy trzech innych chłopców zagroziło mu zadenuncjowaniem Niemcom, poszedł po pomoc do siostry Róży. Ta uspokoiła Michała i zapewniła, że matka przełożona załatwi sprawę. Potem dała mu kromkę chleba z masłem. A był to smakołyk, jakiego w Turkowicach dawno nikt nie oglądał. "Ta kromka (...) stanowiła coś więcej niż porcję jedzenia pozwalającą zaspokoić głód, przekształciła się w znak mówiący mi, że są tu osoby dla mnie życzliwe, a świat nie jest tak potworny, jak jeszcze przed paroma minutami się wydawało" - pisał Głowiński w "Czarnych sezonach".

W Turkowicach, klasztorze mieszczącym się w wielkim, klasycystycznym budynku pośrodku szczerego pola, w okolicy niemal bezludnej (jeśli nie liczyć walczących ze sobą polskich i ukraińskich oddziałów partyzanckich) panował bowiem głód. Dwieście dzieci, bieda i siostry, które za wszelką cenę starały się z dziećmi przetrwać. - Byliśmy tak głodni, że latem niektórzy chłopcy biegli do lasu zbierać jagody i maliny. Najzręczniejsi wspinali się na wysokie świerki i wybierali z gniazd wron jaja i małe wroniaki. Potem piekli je nad ogniskiem - wspomina Głowiński. On sam nie chodził na leśne wyprawy. Bezpiecznie czuł się jedynie blisko klasztoru. Spędził w nim półtora roku.

Przyznaje, że warunki były spartańskie: brak mydła, porządnych ubrań i jedzenia, pluskwy i inne robactwo. Ale było bezpiecznie. - Matka przełożona cieszyła się olbrzymim autorytetem. Wbrew kapelanowi klasztoru podjęła decyzję, że wszystkie dzieci w zakładzie będą brały udział w Mszy św. i będą dopuszczane do sakramentów, również nieochrzczone dzieci żydowskie - podkreśla prof. Głowiński. - Było to niezgodne z prawem kanonicznym, ale konieczne, żeby żadne dziecko się nie wyróżniało. Słyszałem, że po latach ksiądz kapelan, jezuita Stanisław Bajko, przyznał matce przełożonej rację i stwierdził, że to Duch Święty ją wtedy oświecił.

W Turkowicach mieszkało ok. 30 dzieci pochodzenia żydowskiego. Dziś nie ma tam już klasztoru, w 1951 r. siostry musiały opuścić budynek. Została pamięć wychowanków. Nie tylko żydowskich. Jeden z nich, Stefan Dutkiewicz, tak pisał o siostrze Róży: "Bardzo ją lubiłem. Miała niebieskie oczy. Jej zdjęcie jest w moim pokoju na honorowym miejscu. (...) Z wszystkimi problemami lecieliśmy do swojej Siostry. Jak przeskakiwałem przez płot i podarłem >portki<, to sama wspólnie ze mną zaszywała. Pogłaskała po głowie i pytała, czy mnie coś boli".

Już tylko z takich kawałków pamięci można rekonstruować to, jak było. Dowiedzieć się, że siostra Irena spała z powierzonymi jej dziewczynkami w jednej sali, żeby się nie bały, a na dobranoc opowiadała "prześliczne historie". Robiła, co mogła, żeby choć trochę upiększyć świat małym ludziom, dotkniętym przez sieroctwo i wojnę.

Można się domyślać, że zakonnicom było ciężko: skąd wziąć jedzenie dla dwóch setek dzieci? Jak je ubrać? Czym ogrzać budynki? Jak ochronić zakład przez Niemcami i UPA? Skąd wziąć siły, by wytrwać?

Na zdjęciach twarze sióstr ocieniają staroświeckie kornety. Nie widać, że siostra Róża miała niebieskie oczy.

***

- W zgromadzeniu nie jest się samemu, dlatego łatwiej być przyzwoitym - powiedziała mi jedna z sióstr. Zabrzmiało to jak jeszcze jedna próba pomniejszenia własnych zasług. A przecież w chwili śmiertelnego zagrożenia każdy jest sam.

Korzystałam z książek: Alicja Gościmska, Ryszard Kamiński "Laski w czasie okupacji 1939-1945"; Michał Głowiński "Czarne sezony"; S.Teresa Frącek "Zgromadzenie sióstr franciszkanek Rodziny Marii w latach 1939-1945".

Tygodnik Powszechny