Platforma dialogu polsko-żydowskiego
 
 
 

Jan Tomasz Gross

Mord "zrozumiały"?

Jako autor książki o tragicznym mordzie Żydów - zgładzonych w miasteczku Jedwabne 10 lipca 1941 r. przez swoich sąsiadów - która była punktem odniesienia rozmowy Jacka Żakowskiego z prof. Tomaszem Szarotą i eseju Żakowskiego "Każdy sąsiad ma imię", czuję się zobowiązany do kilku słów wyjaśnienia. Z jednej strony - powinienem być wstrzemięźliwy, bo już powiedziałem swoje o masakrze w Jedwabnem, pisząc "Sąsiadów". Z drugiej strony - "Gazeta" ma prawie milion czytelników, podczas gdy książka ukazała się w 2 tys. egzemplarzy, a zatem większość publiczności czytającej ma szansę dowiedzieć się o jej treści tylko z tego, co napisano w "Gazecie".

Zacznę od przypomnienia, co się w Jedwabnem wydarzyło. I aby było jasne, że moi recenzenci zgadzają się z poniższą diagnozą, posłużę się ich własnymi słowami.

Szarota mówi: "Podstawowe fakty wydają się bezsporne... Do tej pory wiedzieliśmy o szmalcownikach... ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że Polacy byli także sprawcami Holocaustu. A w Jedwabnem byli. I to nie jacyś pojedynczy dewianci, którzy w każdej społeczności się znajdują, ale tłum z władzami miasteczka na czele... Najpierw mordowano pojedynczo - pałkami, kamieniami - znęcając się, obcinając głowy, bezczeszcząc zwłoki. Potem - 10 lipca - blisko półtora tysiąca pozostałych przy życiu jedwabińskich Żydów zapędzono do jednej ze stodół i tam żywcem spalono... Te niepodważalne fakty są tak wstrząsające, że nawet mnie - historyka, który dużo się naczytał i sporo pisał o różnych przejawach haniebnych zachowań Polaków pod okupacją niemiecką - zmuszają do zupełnie nowych konkluzji".

Żakowski pisze: "Po prostu trudno mi uwierzyć, że tak niedawno i tak niedaleko - niecałe 60 lat temu, niespełna 200 kilometrów od miejsca, gdzie mieszkam - coś takiego mogli zrobić ludzie. Zwykli, prości ludzie, Europejczycy, może nasi sąsiedzi".

Jaka szkoda, że akceptując tę oczywistość zbrodni jedwabińskiej, Żakowski i Szarota oddalają się prędko od sedna sprawy, czy to przez błędne odczytanie fragmentów książki, czy też powołując się na nierzetelne źródła. Przecież czytelnicy "Gazety" mogą ich lekturę "Sąsiadów" - z racji kompetencji historycznej Szaroty i reputacji dziennikarskiej Żakowskiego - wziąć za dobrą wykładnię tego, co w książce rzeczywiście zostało napisane.

* * *

Najbardziej mylące było odwołanie się Szaroty w rozmowie z Żakowskim do ustaleń prokuratora Waldemara Monkiewicza. Twierdzi on, że wymordowania Żydów w Jedwabnem winny jest 232-osobowy, dowodzony przez niejakiego Birknera, oddział żandarmerii niemieckiej, który przyjechał w tym celu do miasteczka ciężarówkami.

Tezy te pojawiły się w dotychczasowej dyskusji prasowej na temat Jedwabnego dwukrotnie: w pierwszym artykule Andrzeja Kaczyńskiego ("Rzeczpospolita" z 5 maja 2000), gdzie od razu zostały zdezawuowane przez wypowiedzi mieszkańców Jedwabnego, oraz w "Naszym Dzienniku" (z 13-14 maja 2000), gdzie posłużyły Jerzemu Robertowi Nowakowi do napaści na publicystykę Kaczyńskiego i moją reputację naukową. W świetle kilku znakomitych reportaży i - przypuszczam - argumentacji rozwiniętej w mojej książce nikt Monkiewicza więcej nie wspominał aż do wypowiedzi prof. Szaroty. Nie rozumiem, dlaczego Szarota "jako historyk nie potrafi jeszcze zweryfikować informacji podanej przez Monkiewicza". Tym bardziej że zetknął się z nim osobiście. 19 maja 2000 prof. Jerzy Holzer, dyrektor Instytutu Nauk Politycznych PAN, zorganizował zebranie, na którym grupa historyków, pracownicy Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu i zainteresowane osoby z gabinetu premiera i ministra spraw zagranicznych spotkali się, aby omówić okoliczności mordu popełnionego na Żydach 10 lipca 1941. Prokurator Monkiewicz wygłosił wprowadzenie naświetlające sprawę z punktu widzenia pracownika Komisji, który badał przestępstwa wojenne na Białostocczyźnie. Obaj z prof. Szarotą byliśmy na tym spotkaniu.

Szarota błędnie nazywa Monkiewicza oskarżycielem w procesie łomżyńskim z 1949 r. Ramotowskiego i towarzyszy oskarżał wówczas - co zapisano na pierwszej stronie protokołu rozprawy głównej - prokurator "Cz. Jagusiński". Nie wiemy więc dokładnie, jakie dochodzenie prowadził Monkiewicz. W kalendarium jedwabińskiej zbrodni ("Gazeta" z 18-19 listopada 2000) Jan Tomasz Lipski podaje, że Monkiewicz prowadził śledztwo na Białostocczyźnie w latach 60.

W archiwach Głównej Komisji zachowały się z pewnością akta prowadzonych przez niego przesłuchań, z których dowiemy się, kogo pytał, o co, kiedy i jakie uzyskał odpowiedzi. Ma to znaczenie, gdyż mieszkańcy Jedwabnego, Radziłowa i okolic, przesłuchiwani po latach na okoliczność zbrodni popełnionych w okresie okupacji, byli namawiani przez prowadzących śledztwo do składania fałszywych zeznań. Oto co powiedział o swoim ówczesnym przesłuchaniu dziennikarzowi "Rzeczpospolitej" (z 10 lipca 2000) rozmówca z Radziłowa: "Po wojnie wzywano na przesłuchania ludzi z Radziłowa do Białegostoku. Kto i kiedy ich przesłuchiwał, mój informator nie potrafił powiedzieć. Sam też był wezwany. Zeznał, że zagłady dokonali Polacy. Przesłuchujący gwałtownie zaoponował. - To po co pan mnie wzywał, jeśli pan wie lepiej? - zapytał mój rozmówca. Wtedy przesłuchujący pozwolił mu opowiedzieć swoją wersję, po czym poradził, żeby zachował ją dla siebie. Proces odbył się w Ełku. - Przed sądem nie zeznałem prawdy - wyznał".

Nie wiem, czy akurat Monkiewicz był jednym z urzędników prowadzących śledztwo, ale on też twierdzi, że to Niemcy popełnili te zbrodnie. Mam nadzieję, że w ramach dochodzenia prawdy o ludobójstwie w Jedwabnem Instytut Pamięci Narodowej zidentyfikuje osoby odpowiedzialne za te matactwa i wyciągnie konsekwencje zgodnie z przepisami prawa.

W pałacyku MSZ na ul. Foksal, gdzie spotkaliśmy się 19 maja, Monkiewicz zaczął wyjaśnienia od stwierdzenia, że Polacy latem 1941 nie mordowali Żydów na Białostocczyźnie. Owszem, znany mu jest wypadek, kiedy zmuszono grupę Polaków do pomocy w spędzeniu Żydów na miejsce kaźni, co wykonali - powiedział - chwytając się za ręce i tworząc ludzki łańcuch uniemożliwiający Żydom ucieczkę. Po tej deklaracji można już mu było podziękować za dalsze wyjaśnienia, bo wiemy doskonale, że polski tłum bił Żydów niemiłosiernie tego dnia w Jedwabnem, i nie dlatego się dzisiaj zastanawiamy nad całą sprawą, że trzymano się tam wówczas za ręce!

Prokurator Monkiewicz kontynuował wszelako swoją wypowiedź, wyłuszczając nam kolejną przyczynę, dla której mordercami Żydów w Jedwabnem nie mogli być Polacy. Stwierdził, że benzyny w czasie wojny nie było w wolnej sprzedaży, więc polska ludność nie mogła na własną rękę oblać benzyną stodoły w celu podpalenia. W tym kontekście analizy Monkiewicza pojawiły się w Jedwabnem ciężarówki, z których żandarmi po prostu ulali benzyny i podpalili stodołę.

Przy ogromie niewiedzy na temat tej zbrodni - niewiedzy, której już nie nadrobimy - akurat jeden szczegół został zanotowany. Otóż naftę, którą oblano stodołę, wydał z magazynu Antoni Niebrzydowski Eugeniuszowi Kalinowskiemu i swemu bratu Jerzemu: "Ww. zanieśli tę naftę, którą ja wydałem, osiem litrów, obleli stodołę, gdzie była pełna stodoła żydów, i podpalili, jak było dalej, tego ja nie wiem".

Ale Szarota powinien był już wiedzieć, że Monkiewicz nie ma nic do powiedzenia o tym, co się wydarzyło w Jedwabnem, i przedstawia tylko własne dedukcje. Z tego, że Jedwabne jest w Białostockiem, że w Białostockiem mordowano Żydów, że Niemcy też byli w Białostockiem i mordowali Żydów, wnioskuje, że Żydów w Jedwabnem wymordowali Niemcy. Scenariusz prawdopodobny, ale rozumowanie błędne, a wniosek fałszywy. Powinien też był Szarota sobie zadać pytanie: Czy to możliwe, aby trzy tuziny naocznych świadków (wliczając uczestników zbrodni), którzy odnotowują w zeznaniach przyjazd kilku gestapowców z Łomży jakąś "taksówką", ani słowem nie wspomniało o ok. dziesięciu wojskowych ciężarówkach, na których 232 funkcjonariuszy "dwu niemieckich batalionów policyjnych nr 309 i 316" musiałoby tego dnia zajechać do miasteczka?

Tomasz Szarota konkluduje: "Nie jest w porządku, że w książce Grossa nazwisko Birknera [wprowadzone do "tematu Jedwabne" przez Monkiewicza - jtg] - w ogóle nie pada... Idąc jego śladem, można spróbować odnaleźć dokumenty dotyczące niemieckiej obecności w Jedwabnem i roli Niemców w pogromie. Gross tego nie zrobił... Każdy solidny historyk z pewnością by tak postąpił, zanim by wydał książkę". Ja jednak pozostanę sceptyczny co do wyników ewentualnych poszukiwań śladami Birknera w przeświadczeniu, że zestawianie rzetelności historycznej z Monkiewiczem to oksymoron. I źle się stało, że swoim autorytetem historyka Szarota uwiarygodnił bałamutną wersję jedwabińskiej tragedii.

* * *

Szarota mówi, że książkę pisałem "zbyt pospiesznie". I pewnie ma rację. Nie trafiłem na teksty Monkiewicza przed napisaniem "Sąsiadów" - czego nie żałuję. Nie dotarłem również do artykułu Szymona Datnera [na temat eksterminacji Żydów na Białostocczyźnie, opublikowanego w biuletynie Żydowskiego Instytutu Historycznego w 1966 r. - red.]. I choć znajduję w nim tylko potwierdzenie wywodu z mojej książki, żałuję bardzo, że nie dałem odpowiedniego odnośnika. Można było sprawę Jedwabnego dokładniej zbadać, a książkę staranniej napisać. Ale nie wiem, czy akurat sugestie mego recenzenta byłyby w takim przedsięwzięciu pomocne, ponieważ on, z kolei, "Sąsiadów" zbyt pospiesznie przeczytał. Bo w przeciwnym razie, czyż wśród faktów, "o których Gross chyba nie wie", wymieniłby "choćby to, że żona burmistrza Karolaka, który był głównym organizatorem pogromu, została zamordowana po wojnie"? Wszak ja piszę o tym na str. 60 "Sąsiadów".

Szarota jest czytelnikiem nieuważnym nie tylko w odniesieniu do tego szczegółu. Nie wiedzieć czemu, kilkakrotnie przypisuje mi w rozmowie z Żakowskim, jakobym podał w książce "liczbę 92 uczestników zbrodni". Tymczasem na str. 62 i 63 "Sąsiadów" napisałem coś zupełnie innego:

"W dokumentacji, którą dysponujemy, znajdują się wedle mego rachunku 92 nazwiska (w większości opatrzone adresami) osób, które brały udział w pogromie jedwabińskich Żydów. Nie sadzę, aby ich wszystkich należało uznać za morderców - co najmniej dziewięciu przecież sąd uniewinnił... Różni ludzie, których widziano, jak pilnowali Żydów na rynku, być może już nie zaganiali ich do stodoły. Z drugiej strony, wiemy również, że ci wymienieni z nazwiska to tylko część uczestników, i obawiam się, że niewielka, skoro »przy spędzonych Żydach«, jak nas zapewnia inny oskarżony w procesie Ramotowskiego, Władysław Miciura, »była masa ludzi nie tylko z Jedwabnego, ale i okolic«. »Było tam więcej bardzo dużo osób, których obecnie nazwisk nie przypominam«, mówi Laudański pere, który wraz ze swymi dwoma synami wyjątkowo się tego dnia zasłużył. »Jak przypomnę, to podam«« - dodaje przymilnie.

Tłum oprawców zgęstniał jakoś szczególnie wokół stodoły, gdzie palono Żydów. Jak to ujął Bolesław Ramotowski, »kiedy gnaliśmy do stodoły, to ja nie widziałem, ponieważ w tym czasie był bardzo duży tłok«.

Oskarżeni, którzy chyba wszyscy mieszkali w czasie okupacji w Jedwabnem, nie rozpoznają licznych uczestników pogromu również dlatego, że byli wśród nich chłopi, o których wiemy, że schodzili się do miasteczka od samego rana z okolicy. »I wielu także było chłopów ze wsiów, których nie znałem« - znowu cytuję słowa Władysława Miciury. »Byli to przeważnie młodzieńcy, którzy cieszyli się tą łapanką i znęcali się nad ludnością żydowską«. Tak więc w tej zbrodni wzięło udział mnóstwo ludzi. Było to zbiorowe morderstwo w podwójnym tego słowa znaczeniu - ze względu na liczbę ofiar i ze względu na liczbę prześladowców".

Tyle ja w tekście "Sąsiadów". Szarota na tej podstawie formułuje całkowicie ahistoryczny problem: "Można oczywiście odwoływać się do negatywnych stereotypów... Według jednego Polacy są z natury antysemitami i nawet ci, którzy nie mordowali Żydów, życzliwie przyglądali się zbrodni. Według drugiego Żydzi są z natury ofiarami i nawet gdy mają przewagę, nie próbują się bronić. Tak czy inaczej trudno jest zrozumieć i także Gross nie próbuje tego w swojej książce wyjaśnić - dlaczego 1500 zdrowych, będących w pełni sił osób prowadzonych na śmierć przez mniej niż setkę uzbrojonych tylko w kije zbrodniarzy, nie próbowało się bronić ani nawet uciekać" [podkr. - jtg].

Nie będę się rozwodził nad tym, czy po całym dniu mordów i tortur, którym byli poddani - stłoczeni od rana na rynku miasteczka, otoczeni znęcającym się nad nimi tłumem uzbrojonym w pały, siekiery, orczyki, gumy i Bóg wie co jeszcze, przebywając cały dzień bez wody w lipcowej spiekocie - tych 1500 osób (włączając starców, kobiety i dzieci) zachowało "zdrowie i pełnię sił". To oczywiste, że Szarota "zbyt pospiesznie" czytał moją książkę, skoro pozwolił sobie na tego rodzaju konstatacje. Tym bardziej że daje wyraz metodologicznej samowiedzy, gdy objaśnia Żakowskiemu: "Żeby to wydarzenie właściwie zrozumieć, trzeba szczegółowo poznać okoliczności zbrodni. Żeby wstrząsnąć naszymi sumieniami, wystarczy to, co Gross w »Sąsiadach« napisał. Ale żeby zrozumieć całą tę sytuację, trzeba znać szczegóły. Każdy historyk wie, że diabeł często siedzi właśnie w rozmaitych szczegółach".

Skąd jednak orędownik historii rozumiejącej wziął szczegóły, którymi dzieli się z czytelnikami "Gazety" - ową "mniej niż setkę" naganiaczy, i to w dodatku "uzbrojonych tylko w kije"? Z pewnością nie z lektury "Sąsiadów". W przeciwnym razie musiałby wytłumaczyć, jak to się stało, że - dajmy na to - Kobrzyniecki tego dnia "zarżnął nożem osiemnaście żydów", nie mówiąc już o wielu innych krwawych detalach, od których roi się w cytowanych przeze mnie zeznaniach polskich świadków i uczestników zbrodni.

Nie będę gnębił mego recenzenta przytaczaniem fragmentów reportaży o Jedwabnem z "Rzeczpospolitej" (z 19 maja i 10 lipca 2000) czy z "Gazety Pomorskiej" (z 5 sierpnia), które wprost dezawuują zdumiewającą tezę Szaroty o "1500 zdrowych, będących w pełni sił osobach prowadzonych na śmierć przez mniej niż setkę uzbrojonych tylko w kije zbrodniarzy". Ale czytelnikom "Gazety" zainteresowanym pogromem Żydów w Jedwabnem lektury te polecam. I pamiętajmy: ani Żydzi prowadzeni na śmierć nie byli "zdrowi" ani "w pełni sił", ani ich mordercy nie byli uzbrojeni "tylko w kije".

* * *

Kolejne przeoczenie Szaroty ujawnia się w niewiedzy, że Żydzi uciekali przez cały dzień z tego piekła i że się bronili. Można o tym przeczytać w wielu miejscach "Sąsiadów". Dwóch z moich rozmówców to ludzie, którzy dwukrotnie uciekali tego dnia z Jedwabnego. Od pierwszych stron książki - z relacji Wasersztajna, którą przytaczam na początku - wiemy, że "niektórzy z nich próbowali się bronić, ale byli bezbronni". To jedno z najbardziej przejmujących zdań zapisanych tam o losie jedwabińskich Żydów.

Oczywiście Szarota nie przeinaczał mojej książki świadomie. Ale co z tego? Historykowi stawiającemu pytanie nie tylko oparte na fałszywych przesłankach (Dlaczego Żydzi tego dnia "nie próbowali się bronić ani nawet uciekać"?), lecz także głęboko ahistoryczne, trudno by doprawdy było tłumaczyć się roztargnieniem. Bo niby na czym miałaby polegać - latem 1941 r. na ziemiach dopiero co podbitych przez wojska niemieckie [podkr. jtg] - obrona społeczności żydowskiej przed zbrodniczym atakiem miejscowej ludności? Żydzi mogli wówczas uciekać albo chować się, aby uniknąć agresji - co czynili. Ale poza tym? W jaki jeszcze sposób mogli odpierać ataki uzbrojonych choćby "tylko w kije" zbrodniarzy? Bijąc ich i przepędzając na łeb na szyję? I co? Zostaliby jako zwycięzcy na placu boju?

Dopatruję się w tej niefrasobliwej problematyzacji masakry jedwabińskiej echa młodzieńczych lektur warszawskiego historyka - w rodzaju "Chłopców z Placu Broni". Bo w przeciwnym razie musiałbym uznać, że odwołuje się implicite do negatywnego stereotypu, podług którego "Żydzi są z natury ofiarami i nawet gdy mają przewagę, nie próbują się bronić". W bardziej potocznym wariancie ta klisza antysemicka głosi, że Żydzi podczas wojny "szli na śmierć jak barany". A przecież Szarota wie - przytaczam jego własne słowa - "że stereotypy nigdy nie wyjaśniają historii, lecz często ją fałszują".

Nie rozdzielam bynajmniej włosa na czworo. Recepcja Jedwabnego to zagadnienie niezmiernie doniosłe dla samoświadomości polskiego społeczeństwa w XXI wieku. Żakowski i Szarota są wybitnymi intelektualistami i obaj istotnie wpływają - każdy na swój sposób - na kształtowanie się tej samoświadomości. Jak mogło na przykład dojść do tego, że po lekturze "Sąsiadów" i znakomitych reportaży o Jedwabnem, już od maja publikowanych w polskich gazetach - świetny dziennikarz znający potęgę słów (cytuję fragment pytania Jacka Żakowskiego) tak formułuje myśl: "Dlaczego żydowska większość nie próbowała się bronić przed pogromem dokonywanym przez część polskiej mniejszości?".

Wyobraźmy sobie, że pięcioosobową rodzinę, składającą się z babci, rodziców w sile wieku i dwojga małych dzieci, napadła trójka nastoletnich chuliganów i zaczęła ich okładać kijami bejsbolowymi. Można by oczywiście opisać tę sytuację jako konfrontację, w której "rodzinna większość" nie próbowała się bronić przed "młodzieżową mniejszością", ale wyczuwamy, że takie sformułowanie nie byłoby najtrafniejszym ujęciem istoty zjawiska.

* * *

I jeszcze jedna obiekcja. W pierwszym pytaniu do Szaroty Żakowski mówi m.in.: "Po przeczytaniu tej książki czuję wyraźny niedosyt i niepewność, co się w Jedwabnem stało. Gross zresztą świadomie ją budzi. Po pierwsze - emocjonalnym, publicystycznym stylem. Po drugie - bezkrytycznym stosunkiem do arbitralnie wybranych źródeł, co sam deklaruje, gdy - odrzucając zasady warsztatu historyka i nawet reportera - pisze, że »powinniśmy traktować dosłownie strzępki informacji, którymi dysponujemy, zdając sobie sprawę, że prawda o zagładzie społeczności żydowskiej może być tylko tragiczniejsza niż nasze o niej wyobrażenie na podstawie relacji tych, którzy przeżyli«. Jako dziennikarz wiem, że ta prawda może też być w wielu istotnych szczegółach inna, niżby to wynikało ze »strzępków informacji«".

Nad wyraz cenię dziennikarską kompetencję Jacka Żakowskiego. Ale cytowaną przezeń konkluzję rozdziału "Sąsiadów" pt. "Nowe podejście do źródeł" poprzedzał wywód, który przytoczę, aby czytelnik sam mógł ocenić, czy istotnie postuluję "bezkrytyczny stosunek" do źródeł, odrzucając zasady warsztatu historyka. I może też warto byłoby, by Żakowski wyjaśnił, co miał na myśli, mówiąc, że źródła, na których się opieram, są "arbitralnie wybrane" - bo tę lekko rzuconą uwagę pozostawił bez uzasadnienia.

W "Sąsiadach" pisałem: "Zbrodnia na Żydach 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem otwiera na nowo historiografię doświadczeń polskiego społeczeństwa podczas drugiej wojny światowej. Jeśli chodzi o warsztat historyka epoki pieców, oznacza to - w moim mniemaniu - konieczność radykalnej zmiany podejścia do źródeł. Nasza postawa wyjściowa do każdego przekazu pochodzącego od niedoszłych ofiar Holocaustu powinna się zmienić z wątpiącej na afirmującą. Po prostu dlatego, że przyjmując do wiadomości, iż to, co podane w tekście takiego przekazu, rzeczywiście się wydarzyło, i że gotowi jesteśmy uznać błąd takiej oceny dopiero wtedy, kiedy znajdziemy po temu przekonujące dowody - oszczędzimy sobie znacznie więcej błędów niż te, które popełniliśmy, zajmując postawę odwrotną.

Wypowiadam ten sąd, wnioskując po części z mego własnego dotychczasowego traktowania źródeł, które sprawiło, jak już pisałem, że zajęło mi cztery lata, zanim zrozumiałem relację Wasersztajna. Ale podobny wniosek nasuwa się również po odnotowaniu ogromnych braków polskiej historiografii, w której przeszło 50 lat po wojnie ciągle nie ma prac na podstawowy temat, jakim jest udział etnicznie polskiej ludności w zagładzie polskich Żydów. A informacji traktujących o tym jest przecież pod dostatkiem. W samym ŻIH-u można przeczytać przeszło siedem tysięcy świadectw zebranych od razu po wojnie, w których uratowani z pożogi Żydzi opowiadają, co im się wydarzyło. (...) Ale nie tylko nasze dotychczasowe niedociągnięcia profesjonalne (»nas« jako historyków tego okresu) są dobrym powodem, aby zmienić podejście do oceny źródeł. Ten imperatyw metodologiczny wynika również, i niezależnie, z immanentnych cech świadectw o zagładzie polskich Żydów. Bo przecież wszystko, co wiemy na ten temat - przez sam fakt, że zostało opowiedziane - nie jest reprezentatywną próbką żydowskiego losu. To są wszystko opowieści przez różowe okulary, z happy endem, od tych, którzy przeżyli. Nawet relacje niedokończone - od tych, którzy nie dożyli końca wojny i pozostawili tylko fragmenty notatek - są przecież prowadzone tylko dopóty, dopóki autorom udaje się szczęśliwie uniknąć śmierci. O samym dnie, o ostatniej zdradzie, której padli ofiarą, o drodze krzyżowej dziewięćdziesięciu procent przedwojennego polskiego żydostwa nie wiemy już nic...".

Dalej jak u Żakowskiego. Czy to, co tu powiedziane, jest arbitralne i bezkrytyczne - niech czytelnicy ocenią sami.

* * *

I wreszcie krótkie objaśnienie w związku z głęboko przeżytym artykułem własnym Żakowskiego "Każdy sąsiad ma imię". Autor jest zbulwersowany lekturą "Sąsiadów" i daje temu wyraz: "Ta książka to bomba atomowa z opóźnionym zapłonem" (...), "po przeczytaniu »Sąsiadów« trudno dojść do siebie", "wszyscy czytelnicy »Sąsiadów« Jana Tomasza Grossa, z którymi rozmawiałem, chodzą obolali". Wobec rzeczywistości jedwabińskiej zbrodni, którą "Sąsiedzi" ewokują, Żakowski czuje się swoiście bezbronny - mam na myśli choćby niezwykłą formę jego tekstu, która nie jest chyba tylko zabiegiem stylistycznym. Nigdy jeszcze nie czytałem długiego artykułu wytrawnego dziennikarza, który składałby się głównie ze zdań pytających.

Wszelako punktem wyjścia do zadania tej serii skądinąd ważnych pytań jest również - mam wrażenie - mylne odczytanie przez autora ostatniego akapitu "Sąsiadów". Żakowski pisze: "Odpowiedzialność jest w tej książce problemem kluczowym. Bardziej nawet niż prawda, do której Gross ma (sądząc po jego podejściu do źródeł) stosunek »ponowoczesny«, subiektywizujący. Chodzi mu raczej o winę. Kto jest winny zbrodni? Kto zabił? Gross odpowiada: »zabiło społeczeństwo«. Dokładnie brzmi to tak: »tysiąc sześciuset jedwabińskich Żydów zamordowali nie żadni hitlerowcy ani enkawudziści, ani ubecy, tylko społeczeństwo«. Ma na myśli polskie społeczeństwo miasteczka Jedwabne".

Otóż dokładnie brzmi to trochę inaczej. Zacytuję cały ostatni akapit książki - fragment szczególnie ważny - z którego ostatnie zdanie przytoczył Żakowski. Wprowadzam ów akapit, pisząc, że Polska nie jest wyjątkiem w Europie: "I tak jak w przypadku społeczeństw innych krajów, po to, żeby odzyskać własną przeszłość, będziemy ją musieli sobie opowiedzieć na nowo". Po tym stwierdzeniu, że prawda o naszej historii w epoce II wojny światowej jest jeszcze ciągle do napisania, następuje akapit, który brzmi tak:

"Stosowne memento znajdziemy oczywiście w Jedwabnem, gdzie na dwóch pomnikach wyryto w kamieniu napisy, które dopiero trzeba będzie rozkuć, aby uwolnić z nich prawdę historyczną. Na jednym powiedziano po prostu, że Żydów zabili Niemcy: »MIEJSCE KAŹNI LUDNOŚCI ŻYDOWSKIEJ. GESTAPO I ŻANDARMERIA HITLEROWSKA SPALIŁA ŻYWCEM 1600 OSÓB 10 VII 1941«. Zaś na drugim, wystawionym już w wolnej Polsce, albo dano do zrozumienia, że Żydów w Jedwabnem w ogóle nie było, albo bezwiednie wystawiono świadectwo popełnionej zbrodni: »PAMIĘCI OK. 180 OSÓB W TYM 2 KSIĘŻY ZAMORDOWANYCH NA TERENIE GMINY JEDWABNE W LATACH 1939-1956 PRZEZ NKWD, HITLEROWCÓW I UB [podpisane:] SPOŁECZEŃSTWO«. Bo w rzeczy samej, tysiąc sześciuset jedwabińskich Żydów, których tu pominięto (choć przecież byli »zamordowani na terenie gminy Jedwabne w latach 1939-1956«), zamordowali nie żadni hitlerowcy ani enkawudziści, ani ubecy, tylko społeczeństwo".

Innymi słowy - chodzi mi o to, że trzeba pisać prawdę, bo kłamstwo ma i tak krótkie nogi.

Do prawdy zaś - spieszę wyjaśnić - stosunek mam nie "ponowoczesny" - jak domniemywa Żakowski - tylko arystotelesowski. Uważam mianowicie, że zdania "A" i "nie A" nie mogą być równocześnie prawdziwe. Po zastanowieniu myślę wszelako, że słowo "społeczeństwo" kończące książkę powinienem był wziąć w cudzysłów, aby było od razu widoczne, że bezwiednie odsłania prawdę ukrytą w kłamstwie wyrytym na jedwabińskich pomnikach.

Pozwolę sobie zakończyć dwoma pytaniami skierowanymi do czytelników.

Powiedzmy, że w istocie batalion policji niemieckiej był tego dnia w Jedwabnem i że Polacy - pod presją (miejscowych mętów?, zarządu miejskiego?, opinii publicznej?, niemieckiej żandarmerii?), rozgoryczeni przeświadczeniem, że podczas sowieckiej okupacji Żydzi współpracowali z NKWD (choć w wypadku Jedwabnego wiemy tylko na pewno, że dwóch oskarżonych w procesie łomżyńskim, Laudański i Bardon, byli uprzednio współpracownikami NKWD) - wymordowali swoich żydowskich sąsiadów: kobiety, dzieci, starców - wszystkich, których tego dnia dopadli. Czy istnieją jakieś parametry - presji i rozgoryczenia - które sprawiłyby, że jedwabiński mord popełniony przez Polaków na Żydach byłby "zrozumiały"? Czy możemy sobie wyobrazić jakąś sekwencję wydarzeń prowadzących do mordu w Jedwabnem, która pozwoliłaby nam w konkluzji powiedzieć coś w rodzaju: "Aha, rozumiem" albo: "To była potworna zbrodnia, ale przecież...", albo: "To straszne, to niewybaczalne, no, ale jednak..."?

I drugie pytanie: Jaki napis należałoby umieścić na pomniku upamiętniającym tragiczną śmierć jedwabińskich Żydów?

Jan Tomasz Gross - profesor nauk politycznych na New York University; wyemigrował z Polski po studenckich protestach w Marcu '68, w których brał udział. Autor książek nt. najnowszej historii Polski; ostatnio wyszły po polsku: "Upiorna dekada 1939-1948. Trzy eseje o stereotypach na temat Polaków, Żydów, Niemców i komunistów" oraz "Studium zniewolenia. (Wybory październikowe 22 X 1939)"

25-26 listopada 2000