Platforma dialogu polsko-żydowskiego
 
 
 
HALINA BIRENBAUM

W warszawskiej szkole na Umschlagplatzu na Stawkach
1943 - 2008
Po 65 latach dane mi było stanąć jako wolny człowiek na progu szkoły w Warszawie na Stawkach, stanowiącej w latach zagłady hitlerowskiej ostatnią w życiu stacją dla setek tysięcy Żydów warszawskich - Umschlagplatz.
Długo marzyłam o tym, by dotknąć  tych progów, wejść do tego budynku, do klas i stanąć przed uczącą się tu dziś młodzieżą polską, opowiedzieć czym było to miejsce Wtedy, co przeżyliśmy tutaj, ja i moi najbliżsi wraz z setkami tysiący Żydów wywożonych z getta na śmierć. Wyobrażałam sobie, jak wyglądałoby teraz takie spotkanie z przeszłością. W  myślach widziałam już tam siebie z Wtedy i dziś. Ale to dziśwydawało się niemożliwe, nieziszczalne. Przecież nie pozwolą mi przerazić uczniów duchami tej przeszłości, zakłócić im normalny tryb nauki, spokój. Mają swe własne radości i smutki, bieżące problemy, z którymi ja nie mam nic wspólnego. W ogóle żyję daleko stąd, w Izraelu, daleko od polskich realiów, jestem obca ze starego, minionego świata... Już jakbym słyszała takie, logiczne chyba najbardziej, słowa surowej odmowy, gdy przedstawiam się i proszę o pozwolenie wejścia do tej szkoły. Nie mogłam zdobyć się na odwagę, aby choć zapytać... Może zgodziliby się, może wysłuchaliby mnie nawet z zainteresowaniem - jednak myśl o ewentualnej odmowie po tamtym wszytkim – byłaby nie do zniesienia i wolałam nie próbować. 
Od 1996 roku bywam kilka razy w roku, z grupami młodzieży izraelskiej, przed tą szkołą na dawnym Umschlagplatzu, opowiadam im na dworze przed pomnikiem, co tu się przeżywało wtedy. Wnętrze budynku pozostawało w moim odczuciu nieprzenikalną twierdzą, wspomnieniem jedynie, wiecznie świeżym i żywym przed oczami, jakby to wszystko było wczoraj: esesmani, policja, przerażające wrzaski Niemców, strzały, rozpaczliwe nawoływania się, jęki, rozdzierające krzyki do nieba, płacz. Przed tym samym starym budynkiem szkolnym, który przetrwał wszystkie bombardowania Warszawy: z września 1939, kwietnia 1943 podczas powstania żydowskiego w getcie i z sierpnia 1944 roku powstania polskiego... Z pamięci określam moim słuchaczom wnętrze budynku i co się w nim wówczas działo, stojąc teraz o krok od tej, dzisiaj normalnej szkoły, jakby nie istniało wejście do wewnątrz, było gdzieś daleko, daleko w jakiejś starej, niewiarygodnej, nieprawdopodobnej legendzie.
Uczył się tutaj do wojny i jeszcze przez jakiś czas na początku w getcie, na tajnych kursach, mój brat, Chilek. Ale nie ten fakt utkwił najmocniej w j pamięci i wiąże mnie z tym miejscem, a  inny, wielki i najgorszy rozdział mojego życia, wszystkich Zydów w getcie warszawskim, który rozpoczął się w lipcu 1942 roku – ogólne wysiedlenie około pół miliona  uwięzionych w  getcie, rzekomo do pracy na Wschód... Jedynie potrzebni Niemcom Żydzi będą mogli zostać za specjalnymi ausweissami. Zaświadczenia te znaczyły „Lebens Recht” – prawo do życia i dekung – krycie broniące przed wysiedleniem. Starszy brat, Marek, student medycyny pozostał w szpitalu, który był tymczasowo jeszcze czynny w celu oszukania ofiar, że niby nie wszystkich wysiedlą, bo są wśród ogółu niepotrzebnych w getcie - „lepsi”, wybrani, dozwoleni do życia... Marek miał więc, ausweiss, zaświadczenie, krycie. Chilka zaciągnęli do grupy pracujących na Umschlagplatzu, przypięli mu blaszany numerek znak, że jest potrzebnym, produktywnym Żydem i nie ulega wywózce, posiadał również tymczasowe prawo do życia... Miał uprzątać rannych i trupy zastrzelonych czy pobitych na śmierć Żydów gnanych do wagonów śmierci. Groza, która wyzierała z jego oczu, gdy po raz pierwszy wrócił z umschlagu, przeniosła mnie w jednej chwili o całe pokolenia w moim dojrzewaniu. Miałam w tym czasie 13 lat. Wszystko momentalnie straciło sens, nasze wysiłki znalezienia ratunku, nadzieja jakakolwiek na ocalenie. Zapomniałam o nękającym nieustannie głodzie, o pragnieniu bodaj jeszcze jednej łyżki klusek na wodzie, które mama gotowała wieczorami po „akcji” przy nikłej świeczce w jakimś opustoszałym mieszkaniu po złapanych i wywiezionych z umschlagu; o ściągnięciu z jej koszyczka dodatkowej kostki cukru, które dzieliła co kilka godzin w kryjówkach, jak lekarstwo. Do dziś nie wiem, skąd czerpała ta mała, słaba fizycznie kobieta odwagę i siłę gotować wtedy te kluski w cudzym domu, w cudzych naczyniach, napominających o losie wywiezionych i o tym, co będzie z nami jutro, pojutrze. Wyraz twarzy Chilka ukazał mi głębie tragedii w tej ogólnej zapaści, w której już nic z tego, czym żyliśmy przedtem, co było dotąd ważne i drogie, czego uczono i przekazywano nam od pokoleń, nie miało więcej żadnego znaczenia, pozostałwao daleko, daleko za nami... I nagle urosłam w sobie do niepojętych rozmiarów i lat, na miarę potęgi tej grozy, jakbym przenikła treść wszelkich ksiąg świata, tych nie napisanych ludzką ręką, w innym już świecie. Zrozumiałam niepojęte i tajemnicę trwania w tym najstraszniejszym, wszystko inne stało się błahe i marne aż do absurdu, do bólu. Mój brat trzymał głowę w dłoniach i tylko szeptał: nie pytajcie mnie o nic, nie pytajcie, co oni tam wyprawiają z ludźmi!!! Miał wtedy 19 lat, nie był już więcej tym samym człowiekiem, nie był sobą!
Wciąż musieliśmy się ukrywać. Piwnice, strychy, zamaskowany pokój w jakimś opustoszałym mieszkaniu, byle by nie „nakryli nas”, nie popędzili na ten straszny Umschlagplatz i stamtąd w niewiadome, ostateczne, do końca wszystkich końców! Dziesiątki tysięcy więzionych w getcie znikało w codziennych blokadach i akcjach polowania na ukrywających się Żydów, pragnących daremnie uciec od niemieckiego wyroku śmierci na cały naród żydowski. Domy uprowadzonych na zagładę zmieniały się dzień w dzień w straszące upiory pustki, duchy przebrzmiałego życia. Po kilku tygodniach tego piekła, gonitwy za schronami w wyścigu ze śmiercią, przyszła kolej na nas. Złapali nas pod wieczór, już po „normalnych” godzinach akcji, po tygodniach napięcia i mękach oraz złudnych nadziejach, że do naszych zamaskowanych przemyślnie kryjówek nie dotrą, że nas „nie nakryją”, nie znajdą... Zeszliśmy akurat ze strychu zaczerpnąć na dworze trochę powietrza. Z czterech stron ulicy zajechali esesmani na rikszach. Nie było odwrotu. Zagnali nas do kolumny powracających z niewolniczej pracy poza terenem getta, bijąc i strzelając odprowadzili na Umschlagplatz. Na ten plac przed szkołą Chilka. Budynek ten był teraz tak zwanym ambulansem i posterunkiem gestapo, plac przed szkołą - stacją kolejową.
Upalny wieczór sierpniowy, tysiące złapanych tego dnia w akcji. Ludzie pchali się daremnie do budynku szkoły w poszukiwaniu kryjówki, łyku wody, ratunku... Była jednak nieprzystępna - obwarowana twierdza, obstawiona uzbrojonymi esesmanami, Niemcami, Ukraińcami, Litwinami, Łotyszami oraz polską i żydowską policją z pałkami i pejczami.
Nie było pociągu. Nagle Niemcy wyprowadzili karabin maszynowy na środek placu i wycelowali w ten cały, zgromadzony tutaj, oszalały z przerażenia  tłum. Zapadła ciężka, jakby naładowana elektrycznością, cisza. Chwila przedostatnia... Obejmujemy się mocno we czworo, ojciec, matka, Chilek i ja. Patrzymy sobie w oczy, jak się patrzy przed odejściem na zawsze. Za chwilę nas nie będzie. Chilek może odejść, trzeba będzie wszak uprzątać trupy, ale zostaje z nami. Lepiej umrzeć razem. Ojciec tuli nas do siebie kurczowo, matka odsuwa się nieco, patrzy na mnie w skupieniu i miłości: każdy człowiek musi kiedyś umrzeć, mówi - my teraz umrzemy razem, nie bój się, to nie będzie straszne...
Byłam już poza wszelkim strachem, nawet śmierć wydawała mi się mała i nic nie znacząca wobec potęgi uczuć w tym ostatnim uścisku, w pełnym poczuciu swego człowieczeństwa,  przewyższającego teraz wszystko inne.  
Wtem gwizd lokomotywy, jak nóż w serce – jest pociąg, do Treblinki – nie muszą nas zabijać na miejscu. Rzucili się na nas jak dzikie bestie i pognali do wagonów, bijąc, strzelając, wrzeszcząc. Matka wzięła mnie i brata za ręce i pociągnęła w odwrotnym kierunku, w stronę szkoły. Ojciec szedł za nami, ale w którymś z tych okropnych momentów dopadli go policjanci, okrążyli, i waląc pałkami z wszystkich stron, wepchnęli go do wagonu. Nas, mnie i mamę ukrył Chilek w niewielkim kanale, gdzie o mało nie udusiłyśmy się. Po odjeździe pociągu zaprowadził nas Chilek do wnętrza budynku i matce udało się przekupić policjanta za obrączkę ślubną, garnitur ojca i dwa kilogramy ryżu, które miała w kryjówce. Policjant wyprowadził nas stąd niby na wolność czyli z powrotem do kryjówek getta...          
We wrześniu nastąpiła przerwa w łapankach, w wysiedleniu. Z około pół miliona Żydów w getcie, zostało mniej więcej 50 000, strzępy rodzin. Już wiadomo było, że „praca na Wschodzie”, to po prostu natychmiastowa śmierć przez zagazowanie w Treblince. Chilek miał swą dziewczynę w getcie. Hela została sama, rodziców jej wywieźli w selekcji zwanej „kotłem na Miłej”, z której w okresie świąt Rosh Hashana (nowego roku żydowskiego) odprowadzili na umszlag około 100.000 Żydów i wywieźli stamtąd do Treblinki.  Starszy sąsiad pobłogosławił ich, taki był ich ślub, w listopadzie 1942 roku. Mówiono, że na wiosnę Niemcy zlikwidują getto, Warszawa musi zostać „Juden rein”. Rozpoczęła się gorączkowa budowa bunkrów pod ziemią, organizowało się powstanie żydowskie, które wybuchło w pierwszy wieczór wielkanocny, w kwietniu 1943 roku. Niemcy okrążyli całe getto, podpalali dom za domem, ulicę za ulicą, zatapiali bunkry...
Zbiegliśmy do bunkra na Miłej 3... Przetrwaliśmy w tym przetłoczonym schronie podziemnym trzy tygodnie w złudzie, że nas nie znajdą, że ani ogień, ani woda nas nie dosięgną. Zamieniliśmy dzień w noc a noc w dzień, żeby nie słychać było krzykliwych kłótni w bunkrze, które nas mogły wydać łapaczom niemieckim. W nocy nie chodzili szukać. Było już po klęsce Niemców w Stalingradzie, więc pocieszaliśmy się, że wojna chyba skończy się rychło... Żyliśmy o wodzie i kostce cukru, które matka nam dzieliła po kilka razy dziennie, nie mieliśmy niczego więcej, klusek nie mogła tu gotować. Pod koniec trzeciego tygodnia dym zaczął się wdzierać do środka wszelkimi szparami, nie można było nawet zapalić zapałki z braku tlenu. Ludzie mdleli, padali, ich oddechy stawały się przedziwnym charczeniem. Silniejsi moczyli ręczniki, prześcieradła i powiewali nimi, chcąc dać poczucie powietrza, chłodu...
Leżałam na pryczy na pół naga, omdlała z głodu i duchoty, gdy nagle matka szarpnęła mnie mocno za ramię: „ubierz się szybko, oprzytomnij!” „Nakryli" nas, walą już do wejścia!” -  Czym mierzy się klęskę nadziei, ile czasu trzeba, by sobie ją uświadomić i wejść w dalszy wyścig ze śmiercią?!
Wrzucony do środka granat, wpuszczona drabina, postacie w zielonych mundurach i wysokich, żołdackich butach z cholewami – uosobienie śmierci,  przerzucają nas błyskawicznie w inną erę: „Alles heraus! Wszyscy wychodzić!! Schneler! Nic wam nie grozi, jedziecie do pracy, tylko posłusznie wykonywać rozkazy!"  Może to prawda?... Nie, oni bali się w tym czasie o własne życie, bo już Żydzi strzelali do nich z niektórych bunkrów.
I znów Umschlagplatz, po raz drugi i dla tylu tysięcy Żydów, ostatnia droga w życiu! Dla mojej matki, Chilka, Heli. Ale nie przed dopełnieniem  tej męki w jednej z klas tej byłej szkoły Chilka.
Stłoczyli nas w nieopisanej ciasnocie wraz z tysiącami innych na podłogach. Wciąż wrzeszczeli i grozili, żeby im oddać wszystkie pieniądze, biżuterię. Znęcali się, nie wolno było poruszyć się z miejsca. Strach i bezradność, pragnienie doprowadzały do szału. Zazdrościłam myszom i szczurom, że mają swe nory, by uciec przed wrogiem. W pewnej chwili wszedł esesman do klasy, w której siedzieliśmy na podłodze ścieśnieni do niemożliwości. Trzymał butelki w rękach. Zapowiedział, grożąc rozstrzelaniem, że w kogo trafi butelką, ma wstać i dać mu pieniądze, złoto! Położyłam głowę na kolanach matki, zatkałam uszy. Nie chciałam widzieć, słyszeć. Matka pochyliła się nade mną, przykryła mnie swymi plecami. Nagle jej ciało nade mną zaczęło drgać  z trudem powstrzymywanym płaczem. Odetkałam uszy. W klasie panowała śmiertelna cisza przerywana miarowym trzaskaniem pejcza. Uniosłam głowę. To był Chilek, mój brat! Okrwawiony cały, w złamanych okularach, bez których ledwo widział, przyczołgał się do nas. Błagał o wodę. Mama miała w koszyczku jedynie butelkę oliwy... (A obok umywalnia szkolna, do której zabronione nam wejście...).
Nad ranem pognali nas krzykiem „Raus!”, przekleństwami, strzelaniną i biciem do wagonów. W okropnym tłoku nie dosięgałam wprost nogami schodów, tłum niósł mnie. Trzymałam tylko rękę matki kurczowo, z wszystkich sił, żeby jej tu nie zgubić, żebym nie została sama w tym obcym, szalonym tłumie!...
Po  kilkugodzinnej męce w wagonie, gdzie o mało się nie udusiłam pod stosem leżących na mnie ludzi w zatłoczonym wagonie – dotarliśmy do obozu na Majdanku. Tutaj oderwali ode mnie matkę – na zawsze!
Zostałam z bratową, Helą, która starała się mi ją zastąpić, aż zamęczona warunkami obozu, licznymi chorobami umarła w Auschwitz.  O Chilku dowiedziałam się od znajomego lekarza z Warszawy, gdy leżałam w szpitalu na męskim lagrze po postrzeleniu mnie przez esesmana 1 stycznia 1945 roku, że został wyznaczony z selekcji do gazu... Ja przeżyłam także marsz śmierci i jeszcze dwa obozy w Niemczech. Marek wyskoczył z wagonu w biegu pociągu i też cudem uratował się, dzięki pomocy Polaków. Spotkałam go po wyzwoleniu na ulicy w Warszawie, gdy szłam po pomoc do komitetu żydowskiego, na warszawskiej Pradze, przy ulicy Targowej...                                                                                                       
Dnia 6 lutego 2008 roku, przyszłam do tej szkoły! Zamknął się kolejny krąg w moim życiu. Zawdzięczam to wielkie przeżycie przyjaznej pomocy dyrekcji Muzeum Pamięci Auschwitz Birkenau, które na moją prośbę zwróciło się do dyrekcji Zespołu Szkół na Stawkach, przekazało tam moją książkę wspomnieniową, „Nadzieja umiera ostatnia”. Zostałam przyjęta z serdecznością, szacunkiem i głębokim zrozumieniem dla moich - naszych losów przez panią dyrektor, nauczycielstwo i dziesiątki uczniów w szkole. Wszystko zostało doskonale przygotowane do naszego spotkania. Poświęcono mi wiele czasu, okazano dużo szczerego zainteresowania, wzruszenia. Oprowadzano mnie po całym budynku szkolnym i po terenie wokół niego, po dawnym Umschlagplatzu, którego ślady pozostały, część muru, rampy - kanał , w którym  Chilek ukrył mnie z Matką...
Dotknęłam swymi nogami schodów, których nie sięgałam w gnanym wtedy do wyjścia tłumie. Zobaczyłam klasę, gdzie esesman bił Chilka! Nauczycielki, panie z biblioteki oraz przyjaciele z Muzeum Auschwitz Birkenau, którzy mnie przywieźli autem służbowym do Warszawy, towarzyszyli mi tu wszędzie, prowadzili, wspierali na każdym kroku, pragnąc spełnić wszelkie moje życzenia. Chłonęli moje uwagi, wspomnienia stąd. Oglądałam każdy kąt wewnątrz i na zewnątrz, oprowadzana z oddaniem, cierpliwością i takim samym jak moje, wzruszeniem. Zostałam  wysłuchana z największą uwagą, skupieniem i wczuciem się przez pełną salę uczniów polskich i wychowawców. Poproszono mnie o wpisanie się do księgi gości, do księgi w Pokoju Upamiętnienia, w którym mieści się stała wystawa historyczna - dedykacje na moich książkach. Pani dyrektor zaprosiła mnie i przybyłych ze mną pracowników Muzeum do wspólnego, szkolnego obiadu.
Byłam tego dnia naprawdę szczęśliwa. Czułam, że coś wielkiego, wspaniałego zostało mi przywrócone po tamtym koszmarze. Ledwie mogłam uwierzyć, że to się dzieje w rzeczywistości, że to ja z wtedy dzisiaj, znowu tutaj, w tak innych, cudownych okolicznościach!...
Jechałam z Oświęcimia do Warszawy, pod troskliwą, serdeczną opieką pani Marty z działu edukacyjnego Muzeum Auschwitz Birkenau i pana Tomasza z działu fotografii, który filmował to niesamowite, historyczne spotkanie.
W drodze do Warszawy i w powrotnej do Oświęcimia padał nieustannie deszcz, niebo było szare, ciemne, zachmurzone. Jednak moje radosne napięcie w oczekiwaniu tego spotkania oraz pełnia wspaniałych wrażeń w drodze powrotnej ze szkoły, rozjaśniały mi ponurą pogodę, jakby świeciło słońce. Inne słońce, to w sobie, ogromne w treści i sensie. I kwiaty podane mi ze łzami w oczach przez uczennicę i ucznia pod koniec mojej opowieści., Słowa podziękowania od wszystkich,  uściski – bliskość  ludzka taka, po tylu latach w tym miejscu – na byłym Umschlagplatzu! Tego dnia doświadczyłam jedno z moich najgłębszych, radosnych doznań, które zostanie ze mną na zawsze.
22.03.08



 

z