Fotografia Dialog
Czarne jest czarne

Nie wolno bagatelizować grzechu antysemityzmu

Ks. Stanisław Musiał SJ /2004-03-28

"Czy Kościoła w Polsce (...) nie byłoby stać na opracowanie listu lub dłuższego pouczenia pasterskiego na temat: "Co to jest grzech antysemityzmu?"" - pisał ks. Stanisław Musiał w tekście "Czarne jest czarne", opublikowanym na łamach "TP" jesienią 1997 r. (...) "Któż inny może w tej roli zastąpić Kościół? Musimy pamiętać, że nie tylko Hitler zabijał Żydów w imię swego rasistowskiego, pogańskiego antysemityzmu (ofiarą padło wówczas m.in., o czym się zwykle zapomina, ponad milion dzieci żydowskich). Żydów zabijał fizycznie na przestrzeni minionych stuleci także >grzech antysemityzmu<", jakiego dopuszczali się chrześcijanie, wbrew nauce Kościoła i wbrew rozlicznym dekretom wydawanym przez papieży".
 
Grand Press
Za ten tekst ks. Stanisław Musiał otrzymał w 1998 r. nagrodę Grand Press - "polskiego Pulitzera", jakim honoruje się najważniejsze teksty polskiej prasy. Dla "Tygodnika" tekst okazał się jednym z tych, które "nadały naszemu pismu oblicze", jak powiedział, żegnając ks. Musiała, redaktor naczelny pisma - ks. Adam Boniecki.

Na początku lat 80. zeszłego stulecia w Berlinie ks. Adolf Stoecker, nadworny kaznodzieja cesarski, działacz ruchu chrześcijańsko-społecznego - postać znana wówczas w protestantyzmie niemieckim - grzmiał podczas jednego ze swych kazań: "Nie spoczniemy (...) dopóki nasz naród niemiecki (...) nie powstanie, żeby zrzucić z siebie panowanie żydowskie. Kraju niemiecki, chrześcijański narodzie, napominam Cię, przebudź się!". W protokole z wystąpienia ks. Stoeckera odnotowano skwapliwie, że wezwanie kaznodziei do przebudzenia się narodu zostało przyjęte "nie milknącym huraganem oklasków".

Dzisiaj wiemy, jakie demony zostały obudzone w Niemczech i w Europie, także za sprawą kaznodziejów katolickich i protestanckich w rodzaju ks. Stoeckera. Owo przebudzenie nienawiści kosztowało życie sześciu milionów Żydów, bo tyle żydowskich ofiar pochłonął antysemityzm nazistowski.

Nowe tabu?

W niedzielę, 26 października br., ks. prałat Henryk Jankowski, proboszcz parafii św. Brygidy w Gdańsku, oświadczył m.in., że "nie można tolerować mniejszości żydowskiej w polskim rządzie, bo naród się tego boi". Nie była to pierwsza wypowiedź antysemicka w ustach księdza prałata. Za niektóre z nich przepraszał w liście z dnia 4 lipca 1995 r. skierowanym do swojego ordynariusza.

Sprawa ks. Jankowskiego dawno wyszła poza granice naszego kraju. Wydaje się, że i Gdańsk jest już za ciasny dla księdza prałata. Depesze agencyjne cytowały wypowiedź ks. Jankowskiego z 5 listopada br. nie skądinąd, ale z Rzymu, stolicy zachodniego chrześcijaństwa: "To, co naród polski myśli, ja powiedziałem głośno. Nie przez pomyłkę, ale z przekonaniem".

Wszystko wskazuje na to, że zainteresowanie sprawą ks. Jankowskiego na Zachodzie nie maleje, tylko rośnie. Z wielką przykrością trzeba powiedzieć, że do nazwisk Polaków i do wydarzeń z polskiej historii najnowszej, przez które postrzegana jest Polska, dołączył z racji swych antysemickich wystąpień "polski prałat z Gdańska" (niektórzy mają kłopoty z jego nazwiskiem).

Gdyby ks. prałat Jankowski jednak sądził, że zainteresowanie światowych mass mediów zaczyna się i kończy na jego osobie, a zatem, że stał się człowiekiem rzeczywiście sławnym, to muszę go rozczarować. Wypowiedzi antysemickie same w sobie należą do gatunku nudziarstwa ideologicznego (nudziarstwa, które jest oczywiście szalenie niebezpieczne). Z natury są ubogie intelektualnie i wyświechtane, jak wszelkie poglądy fanatyczne.

Dlaczego zatem światowe media tak bardzo interesują się sprawą księdza Jankowskiego?

Na obecnym etapie tym, co interesuje opinię światową, są nie takie czy inne poglądy i wypowiedzi antysemickie ks. Jankowskiego, tylko kwestia: jak reagują na te wypowiedzi Polacy? To jest dla międzynarodowej opinii publicznej ważne i ciekawe. I nie można mieć tego za złe światowym, a zwłaszcza zachodnim mediom. Mają do tego święte prawo. Przecież chcemy wejść do rodziny państw europejskich. Dla krajów zachodnioeuropejskich nie jest rzeczą obojętną, z kim się wiążą. Mają one różne problemy, ale nie mają już problemu antysemityzmu występującego w tak ostrej formie. Chorobę społeczną, której nazwa kliniczna brzmi: "antysemityzm", kraje te znają z własnego doświadczenia. Niektóre zapłaciły za nią wielką cenę. Czy przy bezpiecznym, dostatnim stole jest im potrzebny chory partner?

Jak reagują na wystąpienia antysemickie ks. Jankowskiego Polacy? Jak sobie z tym problemem radzą?

Gdyby w którymś kraju zachodnim duchowny, ksiądz katolicki o podobnym rozgłosie co ks. prałat Jankowski (ów rozgłos zawdzięcza on, jak sądzę, swej wierności "Solidarności", wtedy gdy mało osób okazywało tę wierność publicznie), wystąpił z podobnymi opiniami antysemickimi, to - tak myślę - wielu ludzi dobrej woli wyszłoby na ulicę, by protestować. U nas jest to jak na razie niemożliwe. Choć wydaje się dzisiaj, że budzi się wrażliwość i solidarność społeczna, to - jak dotąd - manifestuje się ona tylko w jednym przypadku: gdy dokonany zostanie szczególnie bestialski mord. Sądzę, że trzeba będzie w naszej ojczyźnie długo czekać, by antysemicki występek czy wypowiedź postawiły ludzi na nogi. Po tym wszystkim, co się stało na naszej ziemi, dokonane rękami nazistów, wciąż brak społecznej świadomości, że antysemityzm ze swej natury i w każdej swej formie jest śmiercionośny, choć najczęściej nie wprost i nie od zaraz. Mści się tutaj nasza przeszłość. Kiedyś temat antysemityzmu stanowił tabu, a być patriotą - w wykładni rządzącej partii komunistycznej - znaczyło być antysyjonistą (co w praktyce równa się byciu antysemitą).

Jak jednak można się dziwić, że antysemityzm w odbiorze społecznym nie jest postrzegany jako groźne zło, skoro w przypadku ks. Jankowskiego zawiodły całkowicie wielkie ciała opiniotwórcze i autorytety moralne? Mam na myśli polityków, ludzi kultury i - niestety - Kościół.

Hańba milczenia

Polityków sprawa ks. Jankowskiego wydaje się nie interesować, a już na pewno nie spędza im ona snu z powiek. Mają pełne ręce roboty: nowy Sejm, nowy Senat, nowy rząd, nowi wojewodowie i ich zastępcy. Lekcja z historii: to, że w naszym stuleciu młode demokracje europejskie padły, bo nie przywiązywały wagi do pełzającego faszyzmu i antysemityzmu, jest w ich świadomości czymś tak obcym i odległym jak wojny napoleońskie. Przedziwna wydaje się zwłaszcza bezczynność tych sił politycznych, które swą kolebkę plasują w Gdańsku. To, że w opinii światowej przemienia się powoli symbolika Gdańska: z miasta, które zapoczątkowało wyzwolenie się Polski i Europy Wschodniej spod jarzma komunistycznego, ku miastu-stolicy antysemityzmu polskiego, ba, wręcz europejskiego, wydaje się do nich nie docierać. Skądinąd dziwną również rzeczą wydaje się bierność samych gdańszczan: widocznie rok 1945 stanowi całkowitą cezurę w kultywowaniu wielkich tradycji tysiącletniego grodu.

Jeśli idzie o tych, których nazywamy ludźmi kultury, to i oni również popadli w wielką niemoc. Wystąpienia antysemickie ks. Jankowskiego są owszem, odnotowywane z oburzeniem, ale daleko twórcom kultury w tej materii do dynamizmu, który kiedyś przejawiali - by wspomnieć dawne dobre pod tym względem czasy, kiedy to w redakcji "TP" prawie co tydzień podpisywane były jakieś protesty zbiorowe bez oglądania się na groźbę ubeckich represji. Najwidoczniej ludzi kultury paraliżuje widok sutanny. Byłoby oczywiście całkiem źle, gdyby uważali sprawę ks. Jankowskiego za "wewnętrzne" zmartwienie Kościoła. Myliliby się wtedy srodze. Spawa ks. Jankowskiego hańbi Polskę, każdego Polaka i Polkę, wierzących i niewierzących. Hańbi w oczach świata, a co najważniejsze brutalizuje nas samych.

Jak radzi sobie Kościół w sprawie ks. Jankowskiego? Prawdę mówiąc, odpowiedź na to pytanie najchętniej zostawiłbym historykom, którzy zajmą się tą sprawą szczegółowo. Bo jak tu pisać o reakcjach biskupów - a o tym trzeba by pisać - na wypowiedzi antysemickie ks. Jankowskiego, żeby nie urazić któregoś z naszych pasterzy. Chrystus jednak przykazał nam: "Niech mowa wasza będzie tak tak, nie nie". I tym się chcę kierować. Nie będę cytował nazwisk, choć z góry przepraszam, że konsument mass mediów na co dzień nie oprze się pokusie podwiązania konkretnej wypowiedzi do konkretnej osoby.

Reakcję pasterzy na wypowiedzi antysemickie ks. Jankowskiego uszeregowałbym wedle czterech postaw. Jedna z nich to pobłażliwość bez granic, płynąca z niedostrzegania problemu. Bo jak inaczej ocenić wypowiedź jednego z pasterzy z dnia 4 listopada: "Ks. Jankowski jest człowiekiem o specyficznym temperamencie i wypowiada się w swoim stylu, zresztą nie pierwszy raz... Jest to człowiek zdolny, kochający Kościół, kochający Ojczyznę, trochę inaczej może niż inni, ale poza swoim temperamentem przecież ma ogromnie dużo walorów".

Inna postawa to kluczenie, nienazywanie rzeczy po imieniu, uciekanie się do sformułowań, których sens trudno rozgryźć, posługując się logiką arystotelesowską. Bo jak rozumieć sformułowanie, że ks. Jankowski "wpada w pułapki antysemityzmu"? O jakie pułapki tutaj chodzi? Kto zastawia te sidła? Jak rozumieć argumentację, że ks. Jankowski nie jest antysemitą, bo "spotyka się i przyjaźni z Żydami w Stanach Zjednoczonych i w Polsce, ma dobre kontakty ze wspólnotą żydowską na Wybrzeżu". I najbardziej sofistyczne stwierdzenie: "Gdyby nie zajmował się polityką, to na pewno nie byłby posądzany o antysemityzm". Polityka i antysemityzm to dwie całkiem różne sprawy. Antysemityzm w nauczaniu kościelnym to grzech przeciw Bogu i ludzkości. Polityka - nie. Polityka jest sztuką rządzenia się społeczności ludzkiej. Może być rzeczą "brudną", ale nie musi. Zajmowanie się polityką, nawet w przypadku księdza, zajmowanie się dla duchownego niedozwolone, nie musi owej osoby automatycznie narażać na "posądzenia o antysemityzm". Na szczęście - szczęście w nieszczęściu - nie wszyscy rozpolitykowani duchowni w Polsce są antysemitami.

Trzecia postawa, najwygodniejsza, to pozycja obserwatora z zewnątrz. Można grać wtedy na różnych rejestrach. Raz na rejestrze rzetelnej oceny ("poglądy maniakalne"), innym razem na rejestrze "wisielczego humoru" (w przypadku redaktora z "Życia", który na pytanie o kary kościelne, przewidziane przez kodeks prawa kanonicznego za naganne wystąpienia ks. Jankowskiego, otrzymał odpowiedź: "Od upomnienia do ćwiartowania - żartuje bp... - ćwiartowania się już nie stosuje, ale arcybiskup gdański ma całą gamę środków przewidzianych przez prawo kościelne" (cytat z "Życia", wykropkowanie moje). Innym wreszcie razem - na rejestrze, którego wolę nie komentować (w wywiadzie dla dziennika belgijskiego "Le Soir") - cytuję za prasą polską: "Zapytany, dlaczego Episkopat toleruje antysemickie wypowiedzi ks. Jankowskiego, które przynoszą Polsce taką szkodę za granicą, odparł: Drogi panie, nie jestem psychiatrą". Co ów dziennikarz pomyślał sobie o Kościele polskim? Warto dodać, że sprawa klasztoru oświęcimskiego wzięła swój początek od artykułu, który ukazał się właśnie w "Le Soir" w październiku 1985 r.

Wreszcie czwarta postawa, której można się jedynie domyślać ze skąpych tu i ówdzie wypowiedzi odnotowanych przez środki przekazu: "wielkie cierpienie z zaistniałej sytuacji, modlitwa, pokuta. Ale te sprawy zna dokładnie tylko Bóg".

Jak należy ocenić trzy pierwsze postawy? Nie można ich inaczej nazwać jak banalizacją zła. A banalizacja zła bywa gorsza od zła samego, bo usypia sumienia i zamazuje granice między dobrem a złem. Dziwi odpowiedź jednego z uczestników delegacji Episkopatu przed wyjazdem do Brukseli na spotkania z przedstawicielami Unii Europejskiej - na pytanie dziennikarzy Katolickiej Agencji Informacyjnej, czy sprawa ks. Jankowskiego będzie przedmiotem rozmów w Brukseli, odpowiedział on: "Nie wiem, czemu musielibyśmy o tym rozmawiać, po co z wypowiedzi jednego z dwudziestu pięciu tysięcy polskich księży robić aferę międzynarodową. Jest to ogromna przesada, sam temat nie zasługuje na takie traktowanie". Trudno zgodzić się z twierdzeniem, że temat antysemityzmu nie zasługuje na rozmowę na wysokim szczeblu brukselskim (jeśli odpowiadający miał na myśli "antysemityzm" przy słowach "sam temat"). Trudno też zgodzić się z dewaloryzacją jednostki. Wszystko, co dobre i złe na świecie, brało i bierze ostatecznie początek od jednostkowej duszy. By posłużyć się przykładem kościelnym: Ariusz w IV w. był tylko "jednym" z wielu tysięcy księży w Egipcie, a jego poglądy, właśnie "arianizm", zachwiały Kościołem, i to w całym cesarstwie rzymskim.

Istota sprawy ks. Jankowskiego tkwi w tym, że nie wszyscy biskupi przekonani są co do antysemickości wypowiedzi księdza prałata z dnia 26 października (pomijam tu już jego inne podobne wypowiedzi). Owszem, skłonni są uznać ją za "polityczną", ale nie "antysemicką". Jeden z pasterzy, cytuję za KAI z 4 listopada: "Podkreślił (...), że wypowiedź proboszcza św. Brygidy nie była antysemicka, lecz polityczna".

Czy rzeczywiście wypowiedź ks. Jankowskiego była tylko polityczna? Cytuję tę wypowiedź jeszcze raz: "Nie można tolerować mniejszości żydowskiej w polskim rządzie, bo naród się tego boi". Pomijam sprawę, czy w rządzie polskim istnieje rzeczywiście "mniejszość żydowska", czy też nie. Osobiście muszę wyznać, że nic mi o tym nie wiadomo. Niejasne jest też znaczenie słowa "mniejszość" (zważywszy, że w rządzie polskim zasiadają 23 osoby, ile osób miałaby liczyć owa rzekoma "mniejszość"?). Ponadto niejasne jest znaczenie przymiotnika "żydowska". Chyba nie chodzi tutaj o osoby zrzucone na dach gmachu Urzędu Rady Ministrów przez obcy desant?

Wypowiedź ks. Jankowskiego - tak jak ona brzmi - jest nie tylko wypowiedzią antysemicką (bez dalszego przymiotnika), ale - wypisz wymaluj - wypowiedzią antysemicką w najgorszym wydaniu, bo hitlerowskim. Już kilka dni po objęciu władzy - a objął ją legalnie - Hitler zaczął wdrażać program "nietolerowania" Żydów. Na pierwszy plan poszli sędziowie i adwokaci pochodzenia żydowskiego (ponieważ nie przygotowano jeszcze odpowiednich "praw", akcja ta prowadzona była jeszcze w sposób względnie "humanitarny": nasłani bojówkarze przeszkadzali sędziom i adwokatom w czasie wykonywania ich pracy i w ten sposób zmuszano ich do brania przymusowego urlopu). Hitler osobiście doglądał prac legislacyjnych, które miały na celu usunięcie z wszelkich urzędów osób żydowskiego pochodzenia. Prawo w tej materii zostało przyjęte 7 kwietnia 1933 r. z cyniczną klauzulą, że wyjęci są spod niego byli uczestnicy walk na froncie podczas wojny. Po krótkim czasie przyszła kolej na inne grupy zawodowe: lekarzy, profesorów, kupców, robotników. Biurokracja nazistowska wikłała się w sytuacje wręcz groteskowe, oczywiście niezwykle uciążliwe dla dotkniętych restrykcjami. I tak np. od sierpnia 1941 r. osobom żydowskiego pochodzenia nie wolno było bez specjalnego pozwolenia korzystać z "szos, dróg wodnych i kolei". Jadąc do pracy można było korzystać z środków komunikacji publicznej, jeśli odległość wynosiła ponad 7 km, a w przypadku dzieci uczęszczających do szkoły: ponad 10 km w jedną stronę, z tym że trzeba było zawsze odstąpić miejsce siedzące Aryjczykom. Wszystkie te formy "nietolerowania" osób żydowskiego pochodzenia posiadają swoją własną żelazną logikę wewnętrzną. Bo jeśli kogoś nie można "tolerować w rządzie", to dlaczego miałoby się go tolerować jako nauczyciela, lekarza, a nawet pucybuta? U końca tego logicznego ciągu zostawało tylko jedno: likwidacja fizyczna osoby "nietolerowanej".

Wielka szkoda, że autorytety religijne, autorytety moralne w naszym kraju uparcie starają się wykazać, że czarne jest białe. Samym powtarzaniem, choćby ze świętym uporem, nikogo się o tym nie przekona. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że cytowana wypowiedź ks. Jankowskiego wywodzi się w prostej linii z nazistowskiego antysemityzmu, niezależnie od tego, czy sam autor tej wypowiedzi o tym wie i czy zdaje sobie z tego sprawę.

"Nietolerowanie" drugiego człowieka tylko ze względu na jego biologiczne pochodzenie jest ciemnym zaułkiem myślowym: wkracza się tutaj na teren, gdzie kończy się wszelkie rozumowanie, gdzie gasną wszelkie światła w umyśle ludzkim, zaiste wchodzi się w krainę absurdu i śmierci. Mieć za złe np. Napoleonowi, że się urodził na Korsyce z takich, a nie innych rodziców, jest rzeczą całkowicie absurdalną, bo on na to nic nie poradzi. Można go osądzać za jego słowa i czyny, ale nie za pochodzenie. Żeby to lepiej pojąć, posłużę się jeszcze jednym przykładem, tym razem z konotacją polską, oczywiście przykładem całkowicie fikcyjnym. W 2050 r. zbiera się konklawe, by wybrać nowego papieża. Wśród przepisowej liczby elektorów jest "mniejszość polska" - ośmiu kardynałów. Zazwyczaj wybiera się papieża spośród kardynałów biorących udział w konklawe. Tuż przed pierwszym głosowaniem podnosi się z miejsca kardynał prowadzący konklawe i oświadcza, że dla dobra Kościoła nie można głosować na żadnego kandydata z "mniejszości polskiej". Pytany, czy kardynałowie polscy nie posiadają odpowiednich kwalifikacji dla piastowania papieskiego urzędu, odpowiada, że wszyscy posiadają wszystkie kwalifikacje w wybitnym stopniu. Na przeszkodzie stoi tylko jedno: są "biologicznie" Polakami. Wieść o wecie kardynalskim dostaje się do wiadomości Polaków. Wszyscy są oburzeni.

Na marginesie tego przykładu chciałbym wspomnieć, że był w historii Kościoła przypadek zasiadania Żyda na tronie papieskim (oczywiście oprócz św. Piotra). Był nim Anaklet II (1130-1138). Jego dziadek był przechrztą. Widnieje on obecnie na liście antypapieży tylko dlatego, że jego konkurent, wybrany tego samego dnia, przeżył go o kilka lat (był to Innocenty II, 1130-1143). Św. Bernard z Clairvaux, który uchodzi za jednego z najprzychylniejszych dla Żydów ludzi średniowiecza, zareagował na wybór Anakleta "rasistowsko", oświadczając, że: "wybór potomka żydowskiego na stolicę Piotrową jest obrazą Chrystusa".

Każdy obywatel polski jest równy wobec prawa, niezależnie od wszelkich innych przypadłości: czy ma np. sześć palców u prawej ręki, czy jest Pigmejem z pochodzenia, czy też - czcicielem krokodyli. Żaden zresztą z żyjących współcześnie Polaków nie jest w stanie dowieść swej czystej "rasowości" polskiej, taka bowiem rzecz nie istnieje. Żaden z Polaków nie jest nawet w stanie prześledzić swego drzewa genealogicznego np. do wieku XI po Chrystusie.

Grzech

Pozostaje ostatni ważny problem: jak Kościół kwalifikuje antysemityzm. Ze zdecydowanym, solennym oporem spotkał się antysemityzm z przemówieniu Jana Pawła II, wygłoszonym podczas watykańskiego sympozjum poświęconego korzeniom antysemityzmu chrześcijańskiego (z końca października i początku listopada br.). Chciałbym jednak zacytować dwie inne wypowiedzi kościelne. Pierwsza z nich jeszcze sprzed Shoah, czyli sprzed nazistowskiej zagłady Żydów. 23 marca 1928 r. Kongregacja Świętego Oficjum w Rzymie wydała werdykt (przy użyciu formuły jednozdaniowej, tak brzmiały wówczas wszystkie werdykty tej Kongregacji): "Stolica Apostolska (...) gani i w szczególny sposób potępia nienawiść do ludu niegdyś wybranego przez Boga, którą teraz się zowie w języku potocznym >ANTYSEMITYZMEM<".

Jeśli antysemityzm jest grzechem, to dla człowieka wierzącego cała sprawa nabiera innego wymiaru. Wtedy już nie ma żartów - jak się to mówi potocznie. Bo "grzech przeciw Bogu i ludzkości" dla chrześcijanina oznacza zerwanie więzi z Bogiem (to tak, jakby odciąć żywą gałązkę od drzewa, choć to porównanie trochę kulejące) i poprzecinanie sieci relacji międzyludzkich. Jest to zatem sprawa poważna.

Jeśli publicznie, na oczach całego świata został popełniony grzech antysemityzmu, bo wypowiedź ks. Jankowskiego z dnia 26 października była antysemicka w najgorszym wydaniu, to jest historycznym nieporozumieniem tracić energię i czas na próby zakwalifikowania tego czynu pod rubrykę: "polityka", jak to czyni m.in. dekret zawieszający ks. Jankowskiego w funkcji proboszcza na jeden rok. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Inaczej Kościół w Polsce traci swoją wiarygodność nie tylko wobec świata, ale także wobec własnych wiernych. Powiedział Chrystus: "Niech wasza mowa będzie: tak tak, nie nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi" (Mt 5,37).

Trzeba tutaj jasno powiedzieć, że osoba księdza prałata Jankowskiego schodzi na dalszy plan. Nikomu nie zależy na tym, żeby tego kapłana, który posiada wielkie zasługi, zgnębić bez reszty, zetrzeć w proch, zniszczyć. Nawet kara, jaka go spotkała (za ową "politykę"), mogła być całkiem inna, np. przestudiowanie dokumentów kościelnych na temat wzajemnych stosunków między Kościołem a judaizmem (i oczywiście zdanie z tej materii egzaminu przed specjalnie powołaną komisją ekspertów). Na pierwszym miejscu powinna się znaleźć troska o oświecenie umysłów wiernych i o właściwe ukształtowanie ich sumień, jeśli chodzi o "grzech antysemityzmu".

Czy Kościoła w Polsce, Kościoła, który posiada wyższe uczelnie, seminaria, dysponuje wykwalifikowaną kadrą specjalistów, nie byłoby stać na opracowanie listu lub dłuższego pouczenia pasterskiego na temat: "Co to jest grzech antysemityzmu?" - oczywiście językiem zrozumiałym, prostym, wręcz "łopatologicznym"? Któż inny może w tej roli zastąpić Kościół? Musimy pamiętać, że nie tylko Hitler zabijał Żydów w imię swego rasistowskiego, pogańskiego antysemityzmu (ofiarą padło wówczas m.in., o czym się zwykle zapomina, ponad milion dzieci żydowskich). Żydów zabijał fizycznie na przestrzeni minionych stuleci także "grzech antysemityzmu", jakiego dopuszczali się chrześcijanie, wbrew nauce Kościoła i wbrew rozlicznym dekretom wydawanym przez papieży, a chroniącym osoby i mienie żydowskie. Gdyby taki list czy pouczenie pasterskie ujrzały światło dzienne, z lżejszym sercem moglibyśmy wkroczyć w trzecie tysiąclecie chrześcijaństwa. Może nawet moglibyśmy wkroczyć w nie, trzymając się za ręce wspólnie z naszymi "starszymi braćmi w wierze", bo oni nie musieliby się już wtedy nas bać.

Ks. Stanisław Musiał (1938-2004) był członkiem Komisji Episkopatu Polski ds. Dialogu z Judaizmem. Do roku 1991 pracował w redakcji ,,Tygodnika Powszechnego".

"TYGODNIK POWSZECHNY" nr 46 z 16 listopada 1997 r.