Zachowanie się człowieka w nieludzkich warunkach
Wygłoszone na seminarium pracowników Muzeum Oświęcimia w Yad Vashem 9.11.1994 roku w Jerozolimie. Opublikowane w Pro Memoria nr 3 - Biuletynie Informacyjnym Państwowego Muzeum Oświęcim-Brzezinka, 1995 roku.
Sprawa zachowania się ludzi podczas wojny i okupacji niemieckiej absorbuje mnie właściwie od dzieciństwa, poprzez getto warszawskie, wywózki do Treblinki, potem w obozach – i tak do dziś.
W ciągu niemal 6 lat Holocaustu przeżywałam te koszmarne doświadczenia, nasiąkałam nieustannie atmosferą oficjalnie panującego mordu, a jednocześnie wpatrywałam się bystro w otaczające mnie ciasno, do uduszenia poniewierane i męczone tłumy.
Obserwowałam, po prostu szukałam w nich odpowiedzi, zaprzeczenia gotowanej nam nieuchronnie śmierci, strzępu wiary, że ten koszmar minie szybko. Nauczyłam się wtedy czytać w twarzach ludzkich, wyostrzonym niesamowicie unstynktem odgadywać reakcje, oceniać błyskawicznie wciąż zmieniające się sytuacje, otoczenie czy poszczególne jednostki.
Niewiele już zaskakiwało lub zadziwiało, w tych masowo spadających na nas tragediach. Okazało się w ciągu tych lat, że nie ma zła, od którego nie byłoby jeszcze gorsze. Starałam się jak mogłam uporać się z tym.
Musiałam jakoś istnieć, bo przecież oddycham, chodzę, odczuwam ból, zimno, głód – zostałam urodzona i jestem tym wyłącznie, co w sobie mam.
W jakiś zupełnie dla samej siebie nie do pojęcia sposób znalazłam się nagle za murami, za drutami naelektryzowanymi, osaczonymi budkami wartowniczymi z wycelowanymi w nas karabinami maszynowymi i ludźmi-automatami, siejącymi śmierć za byle co, mimo tylu pięknych zasad, w których w ciągu pokoleń wychowywano.
Znalazłam się w miejscu, gdzie normalnie zabijano i palono ludzi, Zydów za to tylko, że urodzili się Zydami, Cyganów, bo urodzili się Cyganami – zabijano ludzi, za to, że po prostu mimo okrucieństw wojny i okupacji zachowali swą wiarę, wierność sobie i tym, którzy ich uczyli być ludzmi naprawdę.
Doraźna rzeczywistość była i zawsze jest, nie ważne gdzie, kiedy i na jaki okres jedynie realną normą, do której żyjące stworzenie musi się ustosunkować i działać, aby istnieć póki się da, i póki starczy sił.
W obozach niewiele się zatanawiałam nad swymi siłami, żyjąc w ustawicznym strachu i grozie. W chwilach natychmiastowego zagrożenia, które zdarzało się niemal na każdym kroku, czułam w sobie najmocniej tylko szalone napięcie i jeszcze intensywniej pulsujące we mnie życie oraz jedyne pragnienie zachowania go.
Odpychałam od siebie myśl, że za moment może mnie nie być więcej, jak tylu, tylu innych, wśród których tłoczyłam się w barakach, na narach, na apelach, w kolejkach po zupę, a potem widziałam ten ogień i dym z ich palonych ciał, buchający z kominów krematoryjnych. Wiedziałam, że lada dzień przyjdzie mi podzielić ich los, a jednak nie przestawałam oczekiwać cudu.
Nadsłuchiwałam wszystkimi zmysłami czy nie zarysowuje się gdzieś, na dalekim horyzoncie tego bezkresnego piekła jakiś nikły bodaj znak, że kres naszych mąk zblża się, że to się kiedyś skończy.
żyłam tym wyczekiwaniem, ono było moim pokarmem w latach nieopisanego głodu; ogrzewało gdy stałam naga na mrozie w czasie niekończących się apeli i selekcji; było ucieczką w marzenia od błota, grozy i ohydy obozowej w dobro i miłość, których kiedyś zaznałam; stanowiło moją najwyższą miarę względem tego co doświadczałam na codzień, oddychając swądem palonych masowo ludzi, mojego narodu.
Wzrastałam pośród tego bestialstwa od 10 do 15 roku życia. Wchłonęłam w siebie tak wiele, a może nawet wszystko co w życiu ludzkim, co w człowieku – a nawet i w śmierci, których tyle widziałam i którymi tak często sama niemal umierałam. Jest mi znany dobrze jej bliski posmak, atmosfera i uczucia chwil poprzedzających ostatnią. Zawsze jednak jakiś cud czy przypadek pozostwiał mnie w końcu na stronie żywych.
życie, nie mniej niż te wszystkie cierpienia w obozie, wydawało mi się potężne, wieczne jak niebo, gwiazdy i słońce. Marzyłam o klęsce hitlerowskich „nadludzi”, o domu, jedzeniu, bezpieczeństwie, rodzinie, miłości, że staną się kiedyś znów moim udziałem. O tym, jak będę sama kiedyś znów człowiekiem, innym od tych co zabijali, bili – od tych co pomagali zabijać i prześladować. Była to wtedy moja cudowna bajka, fascynująca legenda – obrona, jedyna własność, której nikt nie był w stanie mi odebrać.
Właśnie tam, na dnie tego piekła, w którym tkwiłam jako żydówka, żydowskie dziecko, któremu zabroniono nawet tymczasowo żyć w obozie, zrodziło się we mnie to głębokie poczucie własnego człowiedzeństwa.
Okazało się ono silniejsze od głodu, robactwa, strachu na widok zielonych mundurów esesmanów i wypasionych kradzionymi od nas porcjami chleba i zupy, w ostatnim krzyku oświęcimskiej mody ubranych blokowych, szreiberek, sztubowych, kapo i ich pomocnic czy pupilek, zwanych piplami -więźniarek wszelkich narodowości, nie raz gorszych od esemanów i bardziej niebezpiecznych, bo stale były wśród nas.
Do ukochanej, jedynie pozostałej mi z całej rodziny bratowej, powiedziałam, gdy błagała mnie, abym podeszła do kapo dzielącej zupę i poprosiła o dolewkę, bo czasem dawałam dzieciom, że jeśli będzie nam sądzone przeżyć, przeżyjemy i bez tej zupy, a jeśli nie, dolewka nie pomoże, ani nie zaspokoi naszego głodu.
Hela gasła jak nikła świeczka, miała 20 lat. Nie mogłam w żaden sposób zmusić się do żebrania, pchać się. Widziałam jak inne się pchały, błagały, a kapo waliła je żelazną chochlą po głowach, wyzywała ohydnie, brudziła resztkami rozchlapującej się po głowach i ubraniu zupy.
Widziałam siebie w wyobraźni tak właśnie obsmarowaną, zbitą, z miską w wyciągniętej w daremnym błaganiu dłoni – jakby już wdeptana w to bagno, rozgnieciona jak obrzydliwy robak. Nie patrzyłam w oczy bratowej, nie mogłam znieść jej wyrzutu za brak odwagi, spróbować jednak łaski.
Byłam gotowa oddać własną porcję, wmówić jej, że nie znoszę smaku tej obrzydliwej zupy, że nie mogę jej przełknąć, aby tylko chciała przyjąć ode mnie, przekonać bratową – ale nie narazić się na upokorzenie, które było dla mnie gorsze niż głód, niż śmierć nawet, jak się okazało w innym przypadku.
A byłam przecież zwykłą, szarą więźniarką, miałam 13 lat, ledwie zdążono coś we mnie wpoić, nauczyć, wychować. I tak bardzo pragnęłam żyć, przetrwać i żeby moja bratowa przetrwała! Bez niej w ogóle nie wyobrażałam sobie życia! Kiedy wyznaczyli ją w czasie selekcji na lewo –na śmierć, dopiero zrozumiałam to w całej pełni.
Zapomniałam nagle o strachu, o tym czym jest potęga esesmańskich władców, złapałam ją ze wszystkich sił w swe objęcia, nogi jakbym wmurowała w ziemię – i nie dawałam jej sobie wyrwać, ani siebie wyprzeć z miejsca, w które się wparłam. Jakoś nie wzięli, ani mnie, ani jej. „Przedstawienie” spodobało się panom naszego życia i śmierci, darowali tym razem. Potem cały obóz mówił o bohaterstwie jakiejś dziewczyny, której udało się uratować z rąk Mengele siostrę... A Hela, moja bratowa, istny szkielet człowieka, szeptała do mnie, że ona i tak już nie żyje, jeszcze tylko oddycha moim oddechem, moim życiem.
Nie spodyiewała się, że pójdę za nią do końca. Ja też się tego nie spodziewałam, że przestanę bać się wszystkiego – jedynie powrotu bez niej na blok. Zastępowała mi matkę, odkąd odebrali mi ją przy wejściu do „łaźni” na Majdanku, zanim zdążyłam się nawet spostrzec.
Na początku w Birkenau został utworzony blok dla dzieci, dawali tam biały chleb, mleko i nie szło się do pracy. Kobiety o ogolonych głowach, wyglądające często przez to jak dzieci też pchały się na ten dziecięcy blok.
Ja nie chciałam tam w żaden sposób pójść, aby nie rozstawać się z Helą. Kobiety śmiały się ze mnie, mówiły, że jestem głupia, mogłabym Heli pomóc. Nie słuchałam, każda chwila z nią razem była ważniejsza i droższa od białego chleba i mleka.
Po pewnym czasie zabrali cały dziecięcy blok do gazu. Ja byłam wśród dorosłych. Mama przecież uczyła mnie jeszcze w getcie, że muszę zawsze mówić, iż mam 17 lat, inaczej nie dadzą mi wejść do obozu... Dzieci, starych i chorych nie potrzebują.
Minęły lata – czym dalej oddziela mnie przstrzeń czasu od moich głównych, tragicznych doświadczeń, wchłoniętych na krawędzi śmierci i największego zła, tym trudniej mi, z tą ogromną wiedzą poznaną i doświadczoną, a tym co czytam na ten temat w książkach lub powszechnie utrzymywanych i głoszonych opiniach.
Tadeusz Borowski pisze, między innymi, w jednym ze swych opowiadań, w książce „Pożegnanie z Marią”, że nigdy nadzieja nie wyrządziła ludziom tyle zła, co w obozach hitlerowskich, bo przez złudę na szanse przeżycia gotowi byli dopuścić się wszelkiej podłości.
Natomiast Victor Frankl, logopsychiatra i pisarz z Austrii, również więziony w Oświęcimiu i innych obozach na terenie Niemiec, pisze w swej słynnej książce Psycholog w obozie koncentracyjnym (Man's Search for Meaning), że na ogół więźniowie, którzy utracili nadzieję wyzbywali się swego człowieczeństwa lub chęci do walki o życie...
Zapamiętałam zdanie powtarzane często gdy mówiło się o upodleniu człowieka, o bestialskich okrucieństwach – „wojna wsio spiszet” czyli wszystko zostanie zapisane na rachunek wojny, znaczy wszystko w pewnych warunkach jest dozwolone.
Victor Frankl utrzymuje, że zachowanie nienormalne w nienormalnych warunkach jest normalne. Twierdzi jednak, że każdy człowiek w jakiejkolwiek nie znalazłby się sytuacji posiada zawsze jeszcze swą ostatnią, wewnętrzną wolność wyboru reakcji. Jest w nim wszystko, i dobro i zło. Nie warunki urabiają go, człowiek sam wybiera swe reakcje, poczucie sensu każdej chwili, odpowiedzialności wobec tego sensu nawet w najgorszym cierpieniu. Przytacza słowa Dostojewskiego „obym pozostał godny swego cierpienia”.
W gettach i obozach nie posługiwano się słowami – moralność, serce, sumienie... Słowa te stanowiły gorzką ironię, absurd. Coś z naiwnego, przedawnionego świata, pusty dźwięk bez pokrycia. Jednak sens tych wartosci nie zginął, był wręcz potężniejszy, głębszy, prawdziwszy. Mobilizował w człowieku wszystko co w nim najlepsze, wznosił go ponad siebie, bo normalne warunki sprzed gett i obozów nie wymagały tego.
Same słowa stawały się często zbędne, bo nie wyrażały tu niczego, bo nie miało się sił ich składać, wypowiadać – wszystko wokoło mówiło aż nazbyt wiele – przygniatało, dusiło, obezwładniało do nieprzytomności. To błoto, ludzie tonący w nim i we własnych ekstrementach, obsmarowani nimi, ich wychudłe, niemal nagie ciała, wybałuszone oczy, zgolone włosy, twarze bezbarwne, bez wyrazu; zszarzałe, rozmokłe – baraki, druty kolczaste, walka o łyk wody, powietrza, centymetr przestrzeni!
W takich warunkach inne są proporcje, inne staje się znaczenie słów i pojęć, choć ludzie są ci sami przecież. W ogólnej tragedii, sytuacja jednostek nigdy nie jest jednakowa, a także reakcje na zaistniałą rzeczywistość. Zależy to od niezliczonych czynników zewnętrznych i wewnętrznych każdego człowieka. I takie są również oceny i opisy tych zdarzeń.
Ja poznałam to wszystko z bliska, bezpośrednio. Zapamiętałam do najdrobniejszych detali fakty, atmosferę, w ktrórej miały miejsce, barwy, zapach, odczucia. Na siebie spoglądałam oczyma duszy, bo w obozach nie miałam gdzie zobaczyć swego odbicia, chyba w oczach innej więźniarki, mającej jeszcze chęć czy siły na mnie spojrzeć.
A potem, po wojnie – do dziś szukam tego obrazu siebie i moich bliskich, którzy nie przeżyli – w opisach świadków, filozofów, literatów, historyków, psychologów. Jest tego wiele. To, co zapisało się tam we mnie, często jest inne, niż w tych książkach lub głoszonych często powszechnie opiniach. Ludzie zresztą, niechętnie słuchali i słuchają tych przeżyć, niechętnie odnoszą się do książek o nich, chyba, że znajdują w nich szczególne sensacje.
Ci, co przeżyli, byli i są przepełnieni własnymi wspomnieniami, a ci co nie byli tam, wolą mniej wiedzieć, a raczej chętniej wypowiadać swe negatywne opinie o tych pierwszych. Uważali za hańbę bezbronność ofiar, osądzali za tchórzostwo, poddańczość, za samą chęć życia w nieludzkich warunkach.
A właśnie życie, tak nic nie znaczące wtedy i tak łatwe do odebrania, stanowiło jedyną wartość. Wszystko koncentrowało się na ocaleniu życia swojego i swych najbliższych! Ludzie ginęli, pragnąc uratować swych bliskich, a nie raz i obcych. Szli za nimi dobrowolnie do wagonów, do gazu, aby przynajmniej umrzeć razem, poprzeć się wzajemnie w ostatniej minucie, spojrzeniem czy uściskiem dłoni.
Ale w tym nie ma żadnej sensacji, ani według tych, którzy tam nie byli i nie lubili słuchać – wielkiej chwały czy bohaterstwa. Należało się bronić, mówili, nie akceptować życia w upokorzeniu, walczyć wszelkimi sposobami, nawet nożem kuchennym, a nie dać się prowadzić jak owce na rzeź!...
Czytałam niedawno w pewnej książce o powstaniu w getcie warszawskim makabryczny opis sceny, w której Niemcy zbliżają się do bunkra i dumny bojownik zabija swoją matkę, żeby nie umarła w upokorzeniu z rąk hitlerowskiego oprawcy, a potem strzela do siebie.
Ja też kiedyś stałam na placu, w tłumie złapanych w getcie warszawskim na wywózkę do Treblinki Zydów, gdy nagle wycelewano w nas karabin maszynowy. Zapanowało szalone napięcie. miełiśmy tu natychmiast umrzeć. Byłam z ojcem, bratem, mamą. Brat Chilek był zatrudniony przy uprzątaniu trupów po odjeździe transportów, miał numer pracujących i mógł od nas odejść. We czwórkę objęliśmy się mocno, patrzyliśmy sobie głęboko w oczy, wkładając w to spojrzenie duszę całą, wszystko co najlepsze w nas.
Mama uśmiechnęła się do mnie i wyszeptała, że każdy człowiek musi kiedyś umrzeć, my umrzemy teraz razem: „nie bój się, to nie będzie straszne!”...
W jej głosie i wyrazie twarzy było tyle powagi, człowieczeństwa i jakiegoś wewnętrznego pogodzenia z losem, że ta chwila wydawała mi się wprost uroczyście świętą. Czułam, że znajduję się na najwyższym szczeblu swego życia i naszego człowieczeństwa. Byłam ogromnie przejęta ważnością tej ostatniej chwili – nie byłam przerażona faktem, że zaraz odbiorą mi ją bezpowrotnie. Na „szczęście” nadjechał pociąg z Treblinki i nie musieli zabijać nas na miejscu.
Nie wiem, czy właśnie nie czułabym się okropnie upokorzona i przerażona, gdybym umierała ze świadomością, że strzela do mnie mój syn, aby mi ratować jakoby honor. Od hitlerowca to było normalne, on był władcą-mordercą, a my zwykłymi ludźmi w ich szatańskich szponach.
Primo Levi w swej znanej książce Czy taki jest człowiek (If This Is a Man) wciąż analizuje „na gorąco” zachowanie się współwięźniów i nazistowskich oprawców, doszukuje się powodów takiego czy innego zachowania się jednych i drugich, w ich psychice, pochodzeniu, uczuciach, intelekcie itd. Pisze o esesmanach prowadzących transporty do wagonów do obozów śmierci jak o innych ludziach, zastanawia się nad ich charakterami, bodźcami działania.
Pamiętam, że w tym szalonym piekielnym napięciu, które wprost paraliżowało zmysły, gdy nas szukali, gdy nas łapali, prowadzili – sam widok zielonych mundurów niemieckich ział śmiercią i grozą. Była to zimna, wszechpotężna ściana śmierci, ucieleśnienie śmierci, a czy można analizować śmierć samą w sobie?
Nie odważyłabym się spojrzeć w twarze esesmanów, a twarze, które mimo woli widziałam gdy nas prowadzili, bili, strzelali, wydawali spokojnie swe zbrodnicze rozkazy-wyroki, były kamienne, niczego nie wyrażały.
Kto jeszcze miał siły w ogóle myśleć wtedy o czymś innym, niż dokąd nas prowadzą, jak się ratować, czym utulić zagłodzone, spragnione, zaszczute, wycieńczone leżeniem w kryjówkach dziecko? Jak uporać się z samym sobą i bezradnością ogółu w tej beznadziejnej wędrówce w nieznane czy potem, na katordze o wiecznym głodzie, strachu i chorobach w obozie? Mógłby to jeszcze chyba ktoś, kto nie miał za sobą lat poniewierki w getcie, kto posiadał poza lagrem kogoś, dom, rodzinę, dostawał listy, paczki do obozu, albo pracował na wybranych placówkach, jak kuchnia, Bekleidung, Kanada czy Sonderkommando gdzie znajdowało się jedzenie i ubranie, a nawet złoto, pieniądze i brylanty po zagazowanych ludziach. Ale to nie był przecież los ogółu i nie da się tego mierzyć, ani analizować miarą pojęć sprzed tych nieludzkich realii i po nich.
Borowski pisze o chlebie, który niedawno trzymała w rękach jego matka w Warszawie, piekła go, pakowała dla niego na wysyłkę do Oświęcimia. Wzrusza się nim, snuje tęskne czy ironiczne asocjacje... Ktoś inny w jego doskonałych opisach o życiu w obozie szuka już nie chleba czy trochę brukwiowej polewki, a jabłka...
Wieław Kielar w swej mrożącej krew w żyłach książce „Anus mundi” mówi też o brylantach z Kanady, o kontaktach handlowych i innych z funkcyjnymi, esesmanami różnych rang i nagle wszyscy są na jednej niemal skali, ludźmi zależnymi jedni od drugich, kontaktujących się w jakichs wspólnych potrzebach i interesach materialnych. Już nie postać esesmana, spojrzenie jego – to tylko śmierć, nieodwołalny wyrok.
Nie była to moja rzeczywistość, ani też większoóci więźniów, a zwłaszcza żydów. Mogę ją raczej znaleźć w Borowskiego „Proszę państwa do gazu!”.
Nasze domy spalono, zabrano – rodziny wymordowano doszczętnie. W obozie dali nam istnieć przez pewien czas tylko, od jednej selekcji do drugiej z góry wyznaczonym wyrokiem śmierci, bo Zydzi muszą umrzeć, wszyscy!
Pewnego dnia jedna młoda dziewczyna zeskoczyła z ciężarówki wiozącej wybranych z selekcji do gazu. Hössler, komendat obozu zezwolił jej wrócić na blok, mówiąc do niej łagodnie: „dlaczego to zrobiłaś, przecież ty i tak musisz zginąć, jesteś przecież Zydówką!”. W tym została określona zasadnicza różnica w sytuacji więźniów poszczególnych narodowości.
Mój świat wyglądał tam inaczej niż Borowskiego, Kielara, z wielu względów – niż chemika, Primo Leviego – czy znajomej z bunkra gdzie ukrywaliśmy się pod płonącymi domami przez trzy tygodnie podczas likwidacji warszawskiego getta, pracującej teraz w Bekleidungs w Birkenau.
Przynosiła z pracy rozmaite „skarby”, które mogła z łatwością wymienić na wszystko. Dzieliła się nawet z niektórymi koleżankami. Chodziły do niej ciągle jak po prośbie i raczej nie odmawiała. Starałam się nie przechodzić obok jej nary, aby nie wyczytała z mojej twarzy, jak bardzo pragnę, żeby mi coś dała. Wstyd okazał się silniejszy od głodu, paraliżował. To było we mnie, niezależnie od warunków.
Z początku byłam w obozie z bratową i kuzynką, starszą ode mnie o dwa lata. Stałyśmy zwykle obok siebie na apelach, aby nas nie rozłączono do innej pracy, do innych bloków, aby otrzymać przynajmniej dwie nie rozłączone porcje chleba, bo niektóre były mniejsze, niektóre większe, a każda kruszynka była drogocenna. Pożyczonym nożem, podawanym z rąk do rąk, kroiła Hela chleb sprawiedliwie na równe kromki i dzieliła je między nami, żeby żadnej nie skrzywdzić.
Po pewnym czasie zrobił się jej pęcherz ropny na pięcie i musiała pójść na rewir na kilka dni. Kuzynka przejęła na siebie funkcję dzielenia tych, tak gorąco wyczekiwanych porcji chleba. Kroiła sobie grube kromki, mnie cienkie. Ogarnął mnie taki dziwny wstyd... za nią. Odwracałam głowę, żeby nie patrzeć i marzyłam o przyjściu następnego dnia, który w obozie trwał wieki – o godzinie na apelu, w której znów będą dzielić chleb.
Kuzynka przeniosła się po pewnym czasie na inny blok, bo chciała pracować w komandzie, gdzie za ciężką pracę dawano dwa razy w tygodniu Zulagę, dodatkową porcję chleba i plasterek kiełbasy. Wolała też nie mieć obowiązku dzielenia się z nami. Straciłyśmy jakoś kontakt z nią. Przyszła raz tylko do nas, gdy usłyszała o tej sławnej selekcji, w której nie dałam odebrać sobie bratowej.
Hela była już umierająca, ale ja jeszcze wierzyłam, że ona przetrzyma, wyzdrowieje i robiłam co tylko mogłam. W końcu nie poruszyła się z nary na gwizdek na apel. Ustawiono ją na noszach przed blokiem w błocie obok mnie. Po apelu zabrali na rewir. Wybłagałam u blokowej, żeby mi pozwaliła odwiedztić Helę jak będą prowadzić tam innych chorych, a gdy mi to przyrzekła, zaczęłam zbierać swe porcje chleba, by je zanieść Heli. Sądziłam, że ją uratuję tym. Sama żywiłam się jedynie porcją brukwiowej polewki lagrowej a głód usypiałam marzeniami o czasach, w których byłam syta.
Kiedy przyszłam do bratowej, leżała na górnej narze w rewirze jak duch. Oczy miała wielkie, twarz przezroczystą wprost. Nagle, jakby ożyła na mój widok: Halinka, przyszłaś do mnie, przyszłaś?! Położyłam przed nią uzbierany w ciągu kilku dni chleb – nawet nie spojrzała na niego. Wpatrywała się tylko uporczywie we mnie, jakby chciała wchłonąć w siebie obraz mojej postaci na zawsze. Kiedyś mówiła do mnie, że jeśli Chilek nie przeżyje, nie wyjdzie nigdy za mąż i obie tylko zostaniemy na zawsze razem...
Po obcięciu włosów przy wejściu do obozu, przytuliła mnie do siebie, mówiąc – ty moje małe kurczątko! Biła się o miejsca dla mnie na narze, na podłodze, o miskę na zupę, o trochę paskudnego rumianku do picia, o kartofla w łupinie, które wyrywano sobie z rąk, rozdeptując się wzajemnie w błocie. Nie wróciła do mnie więcej. Przetrwała tylko trzy miesiące w obozie – dla mnie był to cały wiek doświadczeń życiowych, nauki o ludziach, o wszystkim – i początek czekających mnie jeszcze męczarni obozowych.
Po kilku miesiącach zaczął dręczyć mnie okrutnie świerzb. Ktoś powiedział mi, że Ukrainki z 13-go bloku sprzedają za porcję chleba maść dziegciową, skuteczną podobno na świerzb. Kuzynka znajdowala się właśnie na 13-tym bloku, myślałam, że spotkamy się przy tej okazji. Byłam wtedy tak ogłuszona stratą Heli, tak samotna! Skamieniała po prostu.
Kupiłam za swą porcję chleba maść u Ukrainki i zaczęłam dopytywać się o Halinę, nie przeczuwając nic złego, wszak trzymała się dobrze, była zdrowa, nie wychudzona jeszcze. Usłyszałam od jej koleżanki z nary, że w czasie selekcji, gdy Unterscharführer Taube nie wskazał jej na lewo czyli na śmierć, przekonała go blokowa, wskazując na Halinę: „und diese Herr Unterscharführer?“ – „a ta?“. Esesman skinął głową na zgodę. Nie odmówił blokowej, słowackiej żydówce, znanej wszystkim ze swego okrucieństwa.
Moja blokowa z 27-go nie była dużo lepsza, biła, klęła, kradła z naszych porcji chleba i zupy, jak inne. Miała ze sobą matkę, kapo szwalni, gdzie z Helą pracowałyśmy na początku naszego pobytu na „B“ lagrze w Birkenau. żydów słowackich przywieziono dużo wcześniej, niż nas polskich żydów. Z licznych transportów niewielu ocalało. Jednak tym co przetrwali wiodło się dobrze jako funkcyjnym, starym więźniom, obeznanym dokładnie z „prawami“ tego piekła.
Mówiły, że my przyjechałyśmy do pensjonatu w porównaniu do warunków, w jakich one tu żyły na początku. Teraz poniekąd mściły się na nas, że przybyłyśmy później i nasza doza cierpień będzie mniejsza. Nieraz zatanawiałam się, obserwując je mimo woli, jak mogą być tak okrutne względem współtowarzyszy losu, względem chorych czy starszych od siebie wiekiem, wobec tych najnieszczęśliwszych ze wszystkich współrodaków?!
Przecież sama ma tu matkę, myślałam o swojej blokowej, młodej, ładnej, odzianej w piękne, wełniane palto 20-letniej dziewczynie. „Tymi rukami, ja was tu ubijem, wy polskie świnie“, wrzeszczała na apelach, potrząsając groźnie pięściami...
Z nikim nie mówiłam o tym. Nie były to czasy na rozprawianie nad złem. Ono panowało powszechnie. Najważniejszym było mieć się na baczności przed nim w każdej chwili, nauczyć się omijać je, na tym tylko się skupić, a nie na próżnych żalach czy analizach. Niczego, oprócz zła nie można było od nikogo niemal spodziewać się. Należało bronić się wszelkimi sposobami, każdy po swojemu i wedle swych sił.
Owego dnia na 13-tym bloku spotkałam koleżankę szkolną mojego starszego brata, była flegierką na tym bloku Eliczki. Wiodło się jej lepiej na tej funkcji, niż zwykłej więźniarce. Celina zaczęła wypytywać o moje losy w obozie, zaprowadziła do swej nary, którą dzieliła z Prajsową i jej, o rok ode mnie starszą córką, Róźką. Przedstawiła mnie, mówiąc: spójrzcie jak to dziecko się tu trzyma, jaka jest czysta!... Prajsowa, która usługiwała blokowej i Nachtwache Pasternaczce, radziła sobie dzięki temu z organizowaniem jedzenia. W czasie selekcji nie była z Róźką zmuszona wychodzić na apel dzięki tej protekcji u blokowej.
W pierwszych akcjach wywózek do Treblinki z warszawskiego getta straciła Prajsowa swą starszą córkę, podobno szczególnie utalentowaną, Chawcię.
Na Majdanku straciła resztę rodziny i tam ślubowała Bogu, że będzie robić wszystko co w jej mocy, aby pomóc ludziom, byle tylko Bóg dał jej uratować tą młodszą, Róźkę. Starała się dotrzymać tego ślubu przez cały czas swego pobytu w obozach.
Mnie wtedy wcisnęła do ręki kilka ząbków czosnku i cebulę, które dostała od znajomej Polki, otrzymującej paczki z domu, zaprzyjaźnionej z nią. „Przychodź do nas, zawsze w czymś pomożemy jakoś”, pożegnała mnie serdecznie Prajsowa. Trudno opisać, jak mnie te dary uszczęśliwiły. Pobiegłam na swój blok, jak na skrzydłach, podzieliłam się ze swymi koleżankami z nary radością odkrycia w tym piekle dobroci ludzkiej, jak i otrzymanymi darami.
Zaprzyjaźniłam się z Celiną, Prajsową i Róźką. Prajsowa odtąd nazywała mnie swą lagrową córką i pomagała w czym tylko mogła. Raz, gdy ukradli mi w czasie dezynfekcji buty i niemal całą odzież, prócz palta, dała mi część swej odzieży, a Róźce kazała oddać mi jej skórzane buty, bo ja pracuje na Aussenkommando, a ona zostaje na bloku...
Prajsowa była prostą kobietą, z bardzo biednego domu. Stosunki z Celiną nie potoczyły się równomiernie. Odsunęła się od Prajsowej, gdy zaczęło jej się wieść lepiej, dzięki miłości pewnego polskiego więźnia. Przesyłał jej paczki żywnościowe przez kolegów pracujących w obozie kobiet, a często sam przychodził w ich komandzie. Zywność miał z kantyny obozowej czy też z kuchni esemańskiej, bo tam pracował.
Ze mną Celina nie zrywała kontaktu. Zawsze wyciągałam ze szwalni różne, potrzebne jej lub jej funkcyjnym koleżankom drobiazgi. Potem, gdy dostałam się przypadkowo do Kanady, wciąż szmuglowałam dla niej odzież, pachnące mydła, które przenosiłam w butach, żywność.
Do Kanady dostałam się przez dziwny przypadek, bo wybierano zwykle do lepszych prac ładne, dobrze zubudowane dziewczęta, a ja ze swym zamorzonym, choć nie muzułmańskim wyglądem, mała, niepozorna, w wyblakłych, gnijących szmatach na ciele, nie miałam żadnych szans. Z Prajsową wtedy zagubiłam kontakt, gdyż zostały z Róźką przeniesione i nie miałam pojęcia dokąd.
Po zredukowaniu z kanady odprowadzono nas na 25 blok, czyli blok śmierci. Tu już nie dostawało się jedzenia, nie prowadzono nawet do ustępów. Więzienie w więzieniu, cela skazańców. Zrozpaczone przyjaciółki niektórych więźniarek zakradały się, starając się przez wszelkie szpary przecisnąć im coś do jedzenia, wodę – słowo otuchy. Wyczekiwałam na pomoc od Celiny, jednak na próżno.
Aż raz zaprowadzono nas pod strażą sztubowych do ustępów. Była to jakaś niezwykła łaska. Zdobyłam się na odwagę i ukradkiem oderwałam się od grupy, aby pobiec do Celiny. Wiedziała co mnie czeka, jeśli zauważą moją nieobecność, ale wierzyłam głęboko, że zdążę zawiadomić Celinę o swym położeniu, a ona uratuje mnie poprzez swe znajomości z funkcyjnymi lub da mi choć cośkolwiek do jedzenia. Sama myśl o takiej możliwości przywracała mi siły, wypełniała życiodajną nadzieją.
Zdyszana stanęłam przed blokiem przyjaciółki. Akurat rozmawiała o czymś z koleżanką i nawet nie spojrzała na mnie. Ziemia paliła mi się pod nogami.
Muszę szybko wracać, upominałam niecierpliwie Celinę, muszę dogonić grupę, nie jadłam już kilka dni... Zrobiła ruch ręką, jakby się odpędzała od natrętnej muchy. Nagle pociemniało mi wszystko, nic już nie miało znaczenia, nic.
Jak zbity pies pobiegłam z powrotem do swego więzienia. Mogą mnie już zabić, nie zależało mi więcej na niczym. Rozczarowanie było gorsze w tej chwili od grozy śmierci. Takim też może być człowiek nawet po ponad roku w Birkenau, i na samym dnie tego piekła.
Znany izraelski krytyk literacki napisał do mnie po przeczytaniu moich wspomnień, że nie pojmuje, jak można było jeszcze czuć obrazę w Oświęcimiu, a moją walkę i niezwyciężoną chęć życia, tłumaczył dziecinnym wiekiem, bo dlaczego chcieć żyć w podobnych warunkach?...
Decyzja w związku z zredukowanymi z Kanady zmieniła się. Rozdzielono nas na różne komanda, na różne bloki – nie zabiją nas w akcji zacierania śladów zbrodni. Zaczęli wysyłać transporty więźniów do obozów w Niemczech. Ja dostałam się szczęśliwie do Kartofelbunkru. Odtąd powiodło mi się lepiej, bo mogłam codziennie szmuglować do obozu po 4 – 5 kartofli i wymieniać na inne rzeczy.
Kiedy rozkazali wszystkim bez wyjątku więźniarkom skupić się wokół szubienicy, na której wieszali złapaną w nieudanej ucieczce lauferkę, Malę Zimetbaum, odnalazłam niespodziewanie Róźkę i Prajsową. Odtąd trzymałyśmy się razem, choć nie byłyśmy na tych samych blokach. Dzieliły się ze mną zupą, której dostawały od blokowej trochę więcej.
Przychodziłam spać na ich narę, bo były tylko we dwójkę, a ja tłoczyłam się w siódemkę na swym bloku. Spychano mnie z siennika na zabłocone buty, ściągano ze mnie koc w nocy. W okresie epidemii tyfusu wstawałam mokra od potu ścieśnionych przy mnie, palących gorączką sąsiadek. Było surowo zabronione nocować na cudzych blokach, ale Prajsowa i Róźka ryzykowały, aby mi pomóc, ja zaś niewiele miałam do stracenia, zresztą jak każdy „przestępca”, wierzyłam, że mnie nie przyłapią.
Prajsowa usługując Nachtwache, wynosząc do ustępów za nią kubły, do których załatwiały się uprzywilejowane więźniarki, miała dostęp do pieca.
Niemal co wieczór stawiała na ogień blaszany garnuszek i gotowała w nim zupki w zdobytej z Waschraumu wodzie pełnej rdzy z kawałka chleba, ząbka czosnku, kawałeczka margaryny z naszych głodowych przydziałów i dzieliła ten gorący posiłek chorym na narach, każdej po kilka łyżek. Ukrywała chore na tyfus więźniarki pod kojami na dole i opiekowała się nimi. Nieraz ja i Róźka ostrzegałyśmy ją przed niebezpiecznymi następstwami, ale nie chciała słuchać.
Nachtwacha biła ją strasznie, gdy przyłapała na tym gotowaniu. Jednego wieczoru, słysząc, że Pasternaczka nadchodzi, chciała szybko wyciągnąć garnuszek z ognia i sparzyła sobie rękę. Musiała pójść na rewir. Byłyśmy z Róźką zrozpaczone. Ale nie było rady. Zaczęłyśmy chodzić do niej co dzień na rewir, który znajdował się na innym lagrze.
Pragnęłyśmy ją ratować, ale czym? Naszymi porcjami chleba. Zjadałyśmy wspólnie jedną z naszych porcji zup, drugą zaś wymieniałyśmy na pajdkę chleba i w ten sposób zanosiłyśmy jej na rewir co dzień trzy porcje chleba. Ucieszona Prajsowa, nie zastanawiąc się ani chwili odrazu rozdzielała swe dobro innym chorym, a my patrzyłyśmy na to bezradnie, głodne.
Gorzej było jednak, gdy raz nasza wizyta u Prajsowej przedłużyła się nieco i bramy obu lagrów były już zamknięte. Przez jakąś dziurę przecisnęłyśmy się na wąski teren międzyobozowy, ale nie mogłyśmy się dostać z powrotem do naszego obozu. Lada chwila mógł przejść tędy posten i zabić nas za próbę ucieczki. Jak inaczej mógłby zrozumieć naszą obecność w tym miejscu, niż chęć ucieczki? Czy pytałby w ogóle lub zastanawiał się? Na szczęście była ciemna noc, skryłyśmy się wśród jakichś krzaków i nad ranem, gdy Sonderkommando przyszło po trupy z rewiru, przebiegłyśmy do swych bloków na apel!...
Kto wiedziałby dziś o mnie, gdyby mnie wtedy złapali i zabili, że zginęłam niosąc zaprzyjaźnionej w obozie kobiecie swą jedyną, dzienną porcję chleba do szpitala w nadziei, że to ją wzmocni i ocali?
Wielu uważa, że nie można sądzić zachowania się ludzi w owych okropnych czasach, dzisiaj, w świecie przywróconym do normy. Mówią:”nie wiem jak bym postąpił, gdybym był na ich miejscu. Również i tych, którzy współpracowali z prześladowcą, bogacili się na tym chwilowo, ratowali własne życie czy życie swych bliskich kosztem życia współwięźniów, współrodaków, upajali się władzą nad nimi – zgładzono w końcu. Może musieli robić, co robili?”.
Moim zdaniem nie śmierć uświęca, a życie, które nie dało się upodlić w żadnych warunkach. Inaczej, jakie znaczenie ma wierność, poświęcenie?
Martwi, zamęczeni, pobici na śmierć, okradzeni z ostatniej, jedynej pajdki chleba czy miski zupy przez współwięźniów, nie przemówią. Inni, urodzeni potem, wolą się nad tym nie głowić. Łatwiej jest powiedzieć, że wszystkiemu są winne stworzone przez nazistowski reżim warunki, które deprawowały ludzi.
Tak utrzymuje większość, w ten sposób pisze się scenariusze do teatrów, filmów. Przedstawia się zło i upodlenie uogólniając je, jako mus w walce o życie za wszelką cenę. Kto nie był takim, nie mógłby przeżyć, twierdzą. Wina więc i w nas według tej logiki, w tych, którym cudem, przypadkiem lub nadludzkimi siłami duchowymi udało się przetrwać.
Nie mogę tego przyjąć, choć wiem, że mój nikły głos niewielu przekona. Nie odnajduję siebie wśród tych pojęć w obliczu znanych mi faktów z owych lat, ani zachowania moich bliskich z gett, z obozów.
Ojca swego widziałam po raz ostatni w życiu pod pałkami żydowskich policjantów, pchanego do wagonów do Treblinki. Mnie i mamę zgodzili się wyprowadzić z umszlagu za złotą obrączkę, garnitur i zegarek brata. Byłam wtedy oszołomiona, przerażona tym wszystkim, co działo się wokół nas! Ciągłe łapanki, kryjówki, opustoszałe mieszkania po wywiezionych bliskich, sąsiadach, znajomych! Niepewność jutra, każdej następnej godziny, mordy, samobójstwa i bezdenna rozpacz – nie pojmowałam, na co im jeszcze potrzebny cudzy garnitur, zegarek?!
To samo w Oświęcimiu, w Kanadzie: pali się masowo ludzi zwożonych niemal z całej Europy, a tu „kochani”oświęcimscy przynoszą swym szczęśliwym wybrankom perfumy z transportu, rozmaite, wyjątkowe śliczności! A potem żal, że już nie ma transportów, że nie będzie pracy na dobrym komandzie...
Nie mogłam już mówić, ludzkie słowo straciło zupełnie sens! Moja przyjaciółka powiedziała na to, że Halinie już nie wypada mówić z nią, bo dostała lepszą pracę...
Kiedyś stałyśmy godzinami na apelu, podczas szalonej ulewy. Woda przenikała do kości, zapadała już noc i nie wpuszczali do baraków. Na dodatek dali rozkaz klęczeć i trzymać w wzniesionych do góry rękach cegły... Ogień z palonych ludzi oświetlał obóz, swąd palonego mięsa ludzkiego mdlił, dusił w gardle. Nie widać było końca tej męki. Więcej nie byłam zdolna czuć, ani myśleć, jakby ta woda z nieba rozmyła i wypłukała ze mnie poczucie jakiegokolwiek człowieczeństwa.
Wtem jakaś kobieta klęcząca obok mnie wyszeptała: „zobaczysz, jeszcze będzie świat, będą pisać o nas książki, robić filmy o nas”. Ożyłam, rozjaśniło mi się w oczach. Nasze męki nie będą daremne, nie będą zapomniane – zło nie zwycięży, będzie kiedyś jeszcze świat!
Nie wiem, kim była ta kobieta, czy przeżyła, czy doczekała świata, w którym i dobro i zło zostanie zapisane i ocenione. Ja doczekałam. Ta nieznana kobieta ma w tym także swój udział, jak szereg innych ludzi, różnych narodowości, którzy podali mi rękę w tym piekle, okazali przyjaźń i miłość tak wielką, jak wielkie i bezkresne było w tym niemożliwym miejscu cierpienie.
|