Fotografia
Może przyjdzie jakieś nowe, lepsze jutro ...
Z podróży wrześniowej i październikowej 2002
 
Halina Birenbaum
1.09.02


1 września 2002 - akurat data napaści Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku... Nigdy nie uwolnię się od tego przypomnienia-porównania. Piszę na kolanach na lotnisku w Pradze, czekając na samolot do Dusseldorfu w drodze do Haltern (Westfalia, Niemcy).

Wyruszyłam z domu w swą kolejną podróż nad ranem. Ledwie udało mi się przespać kilka godzin, od kilku dni czułam się niedobrze. Jakiś ucisk w głowie, słabość. Myślałam już o najgorszym, wpadłam w panikę... Doszły do tego jeszcze inne stare dolegliwości, a w domu tyle przygotowań przed podróżą, pakowanie, listy, maile! Jednak mus bywa najlepszym lekarstwem i wykonałam w pełni swe obowiązki.

W samolocie ogarnęło mnie dziwne odrętwienie, jakbym już umierała. I strach, bezradność wobec własnego organizmu, który zdawało się, że "wysiada"... Sama też jechałam taksówką na lotnisko do Tel Avivu, bo nie wpuszczaja tam ostatnio odprowadzających z powodu pilnych nakazów ochrony. Przytem syn powiedział, że jest niebezpiecznie na drogach, więc jeśli wzerwie się jakiś samobójca palestyński, niech przynajmniej nie giniemy oboje, niech ojciec zostanie raczej w domu...

Tutaj, w Pradze taki spokój, cisza. Nie praży słońce, dusząca parność izraelska nie przytłacza. Szarość wokoło, pochmurno, deszcz. Ludzie nie pchają się, nie są agresywni. Inny świat niż ten, w którym żyję na codzień. U nas jakby dziczało wszystko, zapadało się. A ja jadę na tydzień do Niemiec do młodzieży przygotowującej się w podróż do byłego obozu śmierci na Majdanku, by im opowiadać o swych przeżyciach Wtedy, o warszawskim getcie, Majdanku, Auschwitz, o drodze do tych miejsc koszmarnych. I jakby symbolicznie właśnie pierwszego września!...

Oprócz licznych spotkań z młodzieżą i dorosłymi czeka mnie też wywiad z żurnalistami w Marl, bo właśnie został wydany tam zbiór moich wierszy i prozy. W mieście, dokąd jadę teraz, nie znam nikogo, wymieniłam tylko kilka mailów z ludźmi, którzy mnie zaprosili i wszystko zorganizowali w sprawie mojego przyjazdu. Dowiedzieli się o mnie i skomunikowali przez internet. Będą mnie gościć u siebie i jechać ze mną po okolicy na te liczne spotkania.

Nie chciało mi się wcale pisać, pragnęłam być sama ze sobą w ciszy, ze swymi myślami, uczuciami. Jednak zmusiłam się do tych notatek, bo szkoda czasu. Tymczasem zebrało się coraz więcej ludzi na lotnisku, dużo Rosjan, wciąż słychać język rosyjski. Mam jeszcze półtora godziny czekania. Może będę mogła spać w samolocie, bo w drodze do Pragi tak źle się czułam, że nie mogłam nic. Aż wpadłam na pomysł zacząć oddychać głęboko, gimnastykować się i to pomogło. Opuściło mnie wreszcie odrętwienie i ucisk w głowie. Możliwe, że to wszystko było od zbytniego przesiadywania nad komputerem, a ja już myślałam, że jestem stracona i nagle wszystko stało się w jednej chwili zbędne, nie ważne. Na szczęście przeszło.

Jestem też zaproszona na międzynarodowe sympozjum w Centrum Dialogu w Oświęcimiu i za dwa tygodnie polecę do Polski na następne czternaście dni. Mój mąż zgodził się na te wyjazdy ze zrozumieniem ich ważności, dzieciom jeszcze nie śmiałam powiedzieć. Na lotnisku w Tel Avivie zwrócili mi uwagę, że muszę zmienić paszport, bo nie ma już miejsca na stempel, a niedawno zmieniałam...

Tuż przed wyjazdem otrzymałam smutną wiadomość z Hamburgu, że s. Annegrete umarła. Annegreta była wspaniałym człowiekiem i moją wielką przyjaciółką, pisałam o niej w swych relacjach o listopadowej podróży do Niemiec, którą ona zorganizowała przed rokiem i tak mnie serdecznie gościła.

Późnym wieczorem dowiózł mnie do swego domu w Kamen ( w pobliżu Haltern) mój nowy młody znajomy z dwojgiem dzieci w wieku dziewięciu i dziesięciu lat, chłopczyk i dziewczynka. Ucieszyłam sią na ich widok i ucałowałam je, ale dziewczynka odsunęła się ode mnie wzburzona w dziwnym zgorszeniu. Stało mi się bardzo przykro, jakbym popełniła coś złego. Może tu nie jest przyjęte okazywanie czułości dzieciom? Dopiero później zostało mi to wyjaśnione.

Jeszcze musiałam po drodze pojechać z nimi na występy muzyczne dzieci w konserwatorium, aż wykończona zupełnie dopadłam na miejsce i natychmiast zasnęłam. Dziś wstałam już bardzo wcześnie, jak zwykle, gdy jestem zagranicą.

Siedzę teraz przy stole w pokoiku na poddaszu naprzeciw okna. Swieci słońce, z szosy dochodzi niemilknący szum aut. W domu spokój, cisza, chłodnawo i dobrze po tych upałach i wilgoci u nas. Wszyscy tu śpią jeszcze. W pokoju jest pełno zabawek, ale te dzieci, do których one należą nie są dziećmi tego młodego małżeństwa. Wzięli je pod opiekę od upadłej rodziny alkoholików, Rosjan pochodzenia niemieckiego, którzy wrócili po wojnie do bogatych Niemiec. Ojciec zamordował matkę i siedzi w więzieniu, podobno napastował też te dzieci sexualnie, znęcał się nad nimi. Państwo płaci za nie opiekunom, dzięki czemu mogli kupić i spłacać ten wielki dom.

Zwłaszcza matka gospodyni opiekuje się takimi biednymi czy chorymi dziećmi z Ukrainy i Białorusi. Zaczęła tę działalność od ofiar Czernobilu. Ona ma również taki duży dom z ogrodem.

I kto jest właściwie zwycięzcą II Wojny Swiatowej?... pomyślałam mimo woli, słuchając tych wszystkich historii.

Pierwsze moje spotkanie ma być wieczorem w kościele. W obiad odwiedzi mnie nauczyciel, Polak pochodzenia niemieckiego ze Sląska, z gimnazjum w Marl, który tłumaczy trzeci tom moich wspomnień na niemiecki "Każdy odzyskany dzień". Robi to bezinteresownie i wiernie.

Nie przestaję myśleć wciąż o przygodach swej wczorajszej podróży, która była wyjątkowo uciążliwa od samego początku. Zaczęła się o godz. 2.00 nad ranem wyjazdem taksówką na lotnisko a dotarłam do domu tej rodziny w Kamen dopiero 0 19.00 wieczorem! Samolot z Pragi do Dusseldorfu spóźnił się o godzinę, a potem długo nie mógł wystartować z powodu jakiejś awarii...

Mały miejscowy "samolocik", bałam się ewentualnej awarii w powietrzu, gdy się wzniesie wreszcie... W autokarze, którym dojeżdżaliśmy do samolotu usiadłam (z wyboru) obok pewnej tęgiej pani w różowym żakiecie o miłej twarzy. Odrazu też uśmiechnęła się do mnie. W ciągu tych wszystkich godzin czekania na lotnisku w Tel Avivie i w Pradze oraz wcześniej w samolocie do Pragi nie wymówiłam słowa do nikogo, ani nikt nie odezwał się do mnie. Siedziałam obok jakiejś pary zakochanych Izraelczyków, trochę spali wtuleni jeden w drugiego, trochę rozmawiali między sobą. Dopiero ta kobieta teraz w autokarze dała mi znak, że dla kogoś istnieję w tych dalach, ktoś na mnie zwraca uwagę.

Nie wiedziałam, kto będzie tym razem moim sąsiadem w samolocie, miejsce obok mnie długo zostawało wolne, mimo że większość pasażerów już weszła na pokład. Przeszła mi przez głowę myśl, że może usiądzie tu przy mnie przypadkiem ta pani w różowym żakiecie? Po chwili miałam się przekonać w zdumieniu, że akurat zgadłam. To było jej miejsce.

Byłam zmęczona, śpiąca, przymknęłam oczy, nie zamierzając rozwijać żadnego kontaktu. Ale w miarę jak się przeciągała awaria i samolot nie ruszał z miejsca ta pani odezwała się do mnie. Powiedziałam jej o swej obawie przed ewentualną awarią w przestworzach... Odpowiedziała mi pytaniem, czy mam dużą asukarację na życie? Obie roześmiałyśmy się zgodnie i już rozmawiałyśmy ze sobą przez cały czas. Okazało się, że wracała do domu z urlopu we Wiedniu przez Pragę do Dusseldorfu. Zainteresowała się, czy może ja też wracam z urlopu w Pradze?

Zaprzeczyłam, przyjeżdżam z bardzo daleka, odpowiedziałam. Skąd? - Z Izraela. - Oo?!... No tak, Izrael dziś to jedna wielka sensacja. Pochwaliła mój niemiecki a ja wyjaśniłam, że nie uczyłam się tego języka, ale moi rodzice mówili między sobą po żydowsku, który jest podobny do niemieckiego, jako pochodzący od niego żargon. A teraz przyjechałam do Niemiec w związku z tomikiem moich wierszy i prozy, które uczniowie gimnazjum w Marl przetłumaczyli z angielskiego, napisali do każdego utworu swoje przemyślania i wnioski. Rada miasta wydała ten tomik na dwudziestolecie Partnerschaft Marl z moim miastem Herzliyą. Uczniowie uparli się dać mu tytuł "Halina Birenbaum und ich"...

Moja sąsiadka słuchała tego wszystkiego z zainteresowaniem, z miłym, życzliwym uśmiechem, a ja nie wspomniałam ani słowem swoich losów wojennych, nie wypowiedziałam słowa Holocaust.
Nie chciałam zmącić tej dobrej atmosfery, wyjaśniać. Bo na co w tak przypadkowej, sympatycznej znajomości na chwilę? Nie zabrakło innych tematów do rozmowy. Czas przeleciał nam niespostrzeżenie w poczuciu przyjaznej bliskości.

Samolot wylądował spokojnie, bez przygód w Dusseldorf.

Wysiadłyśmy i razem podążyłyśmy po bagaż. Moja walizka nadeszła pierwsza i trzeba się było pożegnać. Wyciągnęłam rękę i podałam swe imię i nazwisko. Ona powiedziała mi swoje, i raptem objęła mnie, przytuliła mocno do siebie i pocałowała. To było naprawdę wspaniałe! Zrozumiała wszystko czego nie opowiedziałam!...

W tym samolocie leciały też dwie duże rodziny arabskie mieszkające widocznie w Niemczech, bo młodzi spośród nich mówili dobrze po niemiecku. Widziałam ich już na lotnisku w Pradze. Rozłożyli się tam w całej długości na ławkach, spali, jedli... Zatanawiałam się, co by było, gdyby się domyślili, że ja jestem z Izraela, jak by się do mnie odnieśli? Byłam tu sama i muszę się szczerze przyznać, że nie zaryzykowałabym podać im do wiadomości swego pochodzenia.

Do samolotu wnieśli na noszach tęgiego mężczyznę, około trzydziestoletniego Araba z amputowanymi nogami, posadzili go na fotelu naprzeciw mnie, ojciec jego i matka siedzieli przede mną. Nagle kaleka zaczął krzyczeć z bólu, bełkotać coś. Bił się rozpaczliwie dłońmi po twarzy, jego ciało raz po raz podrzucały jakieś kurcze czy zjawy, które przenikały grozą patrzących na niego bezradnie rodziców. Starali się podać mu picie, uspokoić, daremnie jednak. To było okropne!

Moja sąsiadka zacisnęła usta i odwróciła się do okna. Ja nie mogłam oderwać od nich wzroku. W głowie świdrowało mi, że może to coś w związku z intyfadą czy jedną z izrealskich zemst? A ja teraz siedzę tak blisko, na odległość wązkiego przejścia w tym małym samolocie, w drodze do młodzieży niemieckiej z opowieścią o moich losach w latach Holocaustu, żyjąc w tych dzisiejszych realiach beznadziejnych walk, fanatycznych, religijnych osadników żydowskich, intyfady, palestyńskich terrorystów i kolejnych odwetów izraelskich...

Nie ma chyba granicy tego, ile człowiek może w sobie pomieścić!

Znów poznałam nowych ludzi, nawiązałam nowe kontakty. Zaprzyjaźniłam się z moimi gospodarzami i ich rodzinami, także z tymi dziećmi. Przychodziły do mnie do pokoju zainteresowani moją osobą i aby mi opowiadać o swych doznaniach w szkole.

Mój gospodarz jeździł ze mną na wszystkie spotkania. Dziękował, że podarowałam mu część swego życia, jak mówił. Stały się dla niego żywe i bliskie te wszystkie postacie moich krewnych i przyjaciół, z którymi byłam tam wtedy w latach tych cierpień i walk o życie. Napisał mi potem już do Izraela, że przywitaliśmy się jako obcy a pożegnali jako przyjaciele...

Rozmawiałam z nim też o tym niefortunnym pocałunku przy powitaniu z dziećmi na lotnisku i przyrzekłam, że przy pożegnaniu zapytam wpierw, czy pozwolą się pocałować. Odpowiedział z przekonaniem, że z pewnością nie pozwolą. A kiedy nastała ta chwila i wyciągnęłam do dziewczynki rękę, ona podała mi chętnie swoją, wtedy spytałam czy mogę ją pocałować na pożegnanie, kiwnęła głową potakująco. Pocałowałam ją w policzek i spytałam czy ona by mnie też chciała pocałować, natychmiast się zgodziła z powagą, a za jej przykładem tak samo postąpił jej brat. Jednak, więc!

Wszystkie spotkania były pełne zrozumienia i wielkich wzruszeń, młodzież chłonęła wprost moje opowieści, dorośli słuchali z nie mniejszym skupieniem, ale widać było, że przeżywali to inaczej. Wszyscy okazywali mi serdeczność, podziw, a nawet wdzięczność, że zechciałam przyjechać do nich i opowiedzieć o tym dziejach. Cały ten tydzień w Niemczech wypełniony były spotkaniami i rozlicznymi doznaniami, głównie satysfakcją i wzruszeniem, że to wszystko jest wogóle możliwe w moim życiu.

Droga powrotna przeszła mi bez przygód. Na samolocie byli niemal sami Zydzi rosyjscy wracający chyba z wycieczki z Pragi. Ja spałam przez cały czas. Pod koniec września, ledwie zagrzałam miejsce w domu, już wyruszyłam w dalszą drogę: Tel Aviv - Kraków - Oświęcim na wspomniane wyżej sympozjum październikowe.

Wylądowałam w Krakowie w jasny, piękny dzień jesienny a stamtąd wprost do Oświęcimia do moich przyjaciół. Odrazu nazajutrz rozpoczęłam moje wędrówki po szkołach polskich, spotkaniach wieczorami z grupami niemieckimi odwiedzającymi były obóz w Auschwitz i na sympozjum. W sumie siedemnaście spotkań.

Na sympozjum w Centrum Dialogu opowiadałam marnym angielskim swą historię, ale ona zrobiła potężne wrażenie na zebranych. Na jednym spotkaniu wieczornym mówiłam po polsku i po niemiecku jednocześnie, bo były tam dwie grupy z miast Partnerschaft... W ten sposób doznali razem te same wrażenia z życia pośród śmierci w Auschwitz. Z początku nie chciałam się zgodzić na takie spotkanie, tymbardziej, że młodzież była po licznych wspólnych wycieczkach w Krakowie i okolicach, rozbawieni, zakochane ściskające się parki, i już też zmęczeni o tej późnej porze. A ja też zmęczona po tak wielu rozmowach w ciągu dnia. Nie wyobrażałam sobie, że będzie wogóle możliwe przemówić do nich. W końcu jednak pomyślałam, że warto spróbować, bo szkoda, żeby mnie nie usłyszeli, skoro tu znaleźliśmy się na moment razem z tak różnych, dalekich miejsc na świecie. I okazało się to niesamowitym przeżyciem dla nas wszystkich.

W szkołach polskich setki uczniów i ich nauczyciele oraz dyrektorzy także słuchali mnie w wzruszeniu do łez, okazali mi moc uznania, miłość wprost.

W sympozjum wzięło udział około 60 osób, rabini, księża, profesorzy i studenci z Ameryki, Niemiec, mniej z Polski. Temat był "Człowiek po Auschwitz"... Ale więcej mowiło się o teologii, o człowieku Wtedy w Auschwitz, a szczególnie o zrozumieniu Boga w owym czasie. Nieraz w tych teologicznych debatach i porównaniach gubił się czy tonął temat człowieka w Shoah i po niej...

Niemiecki profesor katolicki wystąpił w swoim wykładzie z rewelacyjną propozycją zwrócenia się do Zydów, aby oni wedle swojej religii i doswiadczeń ofiar Holocaustu wytłumaczyli, gdzie był Bóg wtedy? Dotąd, twierdził, katolicy mieli na to jasną odpowiedź - Jezus zbawia wszystkich, teraz Zydzi powinni to wyjaśnić po swojemu... No i temat na dalsze, kolejne sympozjom - w maju ponoć następne w Niemczech. Nie mogłam dać odpowiedzi w tej kwestii, choć miałam wiele do powiedzenia, ale ja byłam więcej w szkołach niż na debatach sympozjum, co zarządzili organizatorzy, i może lepiej nawet, napewno też pożyteczniej, bo mówili mi potem wszędzie z wdzięcznością, że dałam możność wysłuchania najprawdziwszej lekcji historii.

Szybko minęły i te dwa intensywne tygodnie w złotej jesieni w Polsce.
Wróciłam do domu o 6.00 rano - w gorąc i parną wilgoć, która okazała się o wiele gorsza i bardziej męcząca od zimna i deszczu w Oświęcimiu i Krakowie tego dnia. Mój mąż oczekiwał mnie na lotnisku. U progu domu nasz piesek staruszek, Lucky, też mnie powitał uradowany ogromnie, co mnie wzruszyło i zwróciło odrazu w moją zwykłą codzienność. Ale jeszcze kilka słów o drodze powrotnej.

Wyleciałam z Krakowa o 1.00 nad ranem. Mój sąsiad w samolocie odrazu zagadał do mnie po angielsku i zapytał czy mówię idysz... Okazało się po chwili, że jest własciwie z Rosji i mieszka od szeregu lat z rodziną w Nowym Yorku. Ten samolot (tani lot) leciał z Nowego Yorku przez Warszawę i Kraków do Tel Avivu.

Dręczyło mnie zmęczenie i senność, a ten nie przestawał mówić do mnie wszystkimi trzema językami naraz o sobie, swoim bracie w Izraelu, o dziadku i pradziadku w Rosji. Potem przeszedł na politykę Izraela z pretensjami do Zydów, że nie są zjednoczeni, do Arabów, że chcą mieć własne państwa, do Niemców i całego świata, jakbym ja była winna panujących sytuacji wszędzie kiedyś i dziś, nie rozumiała niczego, gdy moje zdanie ma w tym wszystkim rozstrzygnąć. I na dodatek jeszcze powiedziałam, iż Arabowie, jak wszyscy ludzie, mają prawo do życia i do swej ziemi... Argumentował burzliwie pomagając sobie rękami, a ja w końcu zasnęłam w tym wielo-języcznym potoku polityki i historii, bo już niczego nie chwytałam więcej. Nie jest widocznie trudno ani niebezpiecznie być patriotą i bohaterem mieszkajac daleko od tego wulkanu.

W kraju tutaj tymczasem coraz gorzej. Nie mam już sił słuchać wiadomości, oburzać się, wstydzic, bać się - widziec, wiedziec... Ale to wszystko wdziera się bezlitośnie do domu, w samą duszę wszelkimi szczelinami. A ja czekam wciąż jak kiedyś na wyzwolenie, może przyjdzie jakieś nowe, lepsze jutro.