Fotografia
Poobozowe Echa
 
Halina Birenbaum

 

Wciąż to żywe widmo obozów. Czarny cień i nie tylko w postaci wspomnień. Coś głębszego jeszcze, wdrążonego w obieg krwi, w duszę. Działa na dobro i zło w ciągu tych wszystkich powojennych lat, na reakcje, na środowisko, potomstwa. Ból, łzy, nigdy nie wypłakana tęsknota. Mimowolne porównania: wtedy - dziś, poszukiwania wyjaśnień, nawroty w myślach do miejsc, do sytuacji. Obłędne sny, przedziwne skojarzenia, asocjacje. Nakładanie się dawnych sytuacji na obecne. W przepełnionym wagonie niemieckiego pociągu, w którym wracam z Międzynarodowych Targów Książki z Lipska do Berlina, wyrastają mi nagle przed oczyma góry odzeży w Kanadzie i dzikie myśli o ludziach, jak my tutaj, dojeżdżających do stacji, gdzie zdziera się z nich ubrania, wszelkie ozdoby, biżuterię i zabija, spala. Nie mogę tego wyszarpać z mózgu, mimo zmagań.

Chodziłam z Brzezinki do Kanady sortować te rzeczy, zanosiłam bundy odzieży do wagonów na wysyłkę do Niemiec, oddychając zapachem życia i dymem śmierci. Końcem świata... Hałas w głowie ogłusza mnie w tym ogólnym milczeniu, moim i pasażerów wokoło. Towarzyszący mi niemieccy znajomi uśmiechają się do mnie przyjaźnie. Odwzajemniam się im uśmiechem swego powojennego ja. Ile we mnie postaci - własnych i tych wchłoniętych wtedy_! Ile przeobrażeń i ech?!

Nieuzasadniony strach, przymus walki z jakimkolwiek prawdziwym czy domniemanym zagrożeniem. Wypatrywanie ponownych wyzwoleń w każdej trudniejszej sytuacji, wyczekiwanie na to lepsze, mające wciąż jeszcze nadejść jakimś niespodziewanym cudem - dobicia do jakiejkolwiek następnej mety... Lęk przed nagłym oderwaniem, obelgą, porzuceniem - przed utratą kogoś bliskiego i lekceważenie strat materialnych, byle tylko nie zagrażały życiu. Nie chowam chleba, czerstwego nie wyrzucam tylko dlatego, że można nim nakarmić zwierzęta czy ptaki. Nie robię zapasąw żywności. Ale boję się lekarzy, ewentualnego słowa koniec w ich diagnozie, jak... podczas selekcji przed wyrokiem - na lewo! Napięcie gwałtowne lub ulga... A przecież panuje spokąj (przerywany jednak wciąż wojnami, wybuchami terrorystycznymi), setki spraw wszelkiego kalibru normalnie toczącego się życia: dom, rodzina, plany, dążenia.

Miłość i wiara w życie goją rany, rodzą siły, aby móc na nowo zakwitnąć, budować, nawiązać nowe przyjaźnie, bliskość, pokrewieństwa. One są silniejsze od rozpaczy, jak sama natuta zresztą. A odebrane czy spalone mienie? - z tym najłatwiej się uporać, zdobyć inne i cieszyć się nim nie mniej. Po owej najstraszniejszej pożodze każde osiągnięcie sprawia satysfakcję i radość, jest zwycięztwem nad zniszczeniem i śmiercią. Wydaje mi się, że odczuwam zwykle tę radość mocniej, niż inni ludzie. Ale także i smutek. Tkwi on wemnie nieustannie, jakby czuwał, żebym nie zapomniała obozowych cierpień i tego, że miały one naprawdę miejsce w naszym świecie! Przyjaciel z Rzeszowa zauważył kiedyś podczas naszego pierwszego spotkania, że ja nwet kiedy się śmieję, mam w oczach smutek... Osiadł wtedy na dnie duszy i wciąż wyziera bezwiednie. Ale nie zmusza do rezygnacji. Pozwala mi lepiej rozumieć, myśleć i czuć głębiej, znajdywać ujście w działaniu, w przekazywaniu.

Odradzające się energie przetwarzają to wszystko w źródło twórczości. Czerpią z niego również nasi synowie. Niesrety przejęli oni także w dużej mierze ów strach i inne wrażliwości. Nie znali nigdy dziadków, krewnych, wiedzieli o nich tylko z moich przerażających opowieści, które rozpoczęły się od pierwszego spostrzeżenia tatuażu oświęcimskiego i pytania: co ty sobie narysowałaś na ręku?...

Dowiedzieli się rychło, że zostałam zawleczona w wielkim tłumie z matką z getta do łaźni w obozie nazistowskim, gdzie w pewnej chwili obróciłam się - i już nie było nigdy mamy! Odtąd, nawet gdy wychodzę wyrzucić śmiecie, wołali za mną: mamo dokąd?!... Czy miałam nie opowiadać? Dać ponownie umrzeć mojej matce, ojcu, bratu, aby nie straszyć dzieci? Do dziś niejedni specjaliście zarzucają mi, że wpoiłam dzieciom tym opowiadaniem najgorszą truciznę - oświęcimską śmierć! (Pisali tak w niektórych recenzjach o izraelskim filmie Z powodu tej wojny, w którym uczestniczę wraz z synem). Kiedy po raz pierwszy opowiedziałam swe przeżycia z Szoah w szkole, zdumione i zaszokowane nauczycielki zapytały, jak mogę o tym tak otwarcie mówić, to przecież może zaszkodzić dzieciom, nie będą mogły spać w nocy, nabawią się kompleksów!...

Nigdy nie przyszło mi to na myśl, że pamięć o straconych bliskich może zrobić komukolwiek coś złego, ale zawstydziłam się, poczułam się winna i bardzo upokorzona. Nie mogę jednak wykreślić przeszłych zdarzeń, one i ich skutki wplatają sią w moje życie różnymi drogami, czy to się komuś podoba czy inaczej. Nie spałam wtedy tyle nocy - odpowiedziałam - nikomu więc nie stanie się wielka krzywda, jeśli nie prześpi tej jednej nad naszymi dawnymi dziejami.

Najgorzej bywa, gdy nadchodzą święta. Nakryty białym obrusem, zastawiony tradycyjnymi potrawami stół, przypomina tak boleśnie ojca odzianego odświętnie, odprawiającego dziękczynną modlitwę, matkę zapalające świeczki i szepczącą nad nimi swoje błogosławieństwo z zakrytą dłońmi twarzą. Obraz domu - kiedyś w Warszawie na Nowiniarskiej... Nawet wiatr niosący zapach jesieni przypomina te święta i budzi tęsknotę. Połykam łzy, staję się nerwowa, wybucham o byle co. Dzieci w tym czasie zwykły pytać, kto przyjedzie do nas na święto, albo do kogo pojedziemy, bo ich koledzy jadą do cioci, do babci albo teżprzjeżdża do nich wujostwo, kuzynowie - a co z nami?

Raz skrzyczałam strasznie syna, żeby więcej nie zadawał takich pytań i żeby raz na zawsze zrozumiał, że my nigdzie nie jedziemy i nikt do nas nie przyjeżdża, bo oprócz siebie nikogo nie mamy - i rozpłakałam się. Dzieciak zamilkł bezradnie. Nie byłam zdolna w owej chwili zdać sobie sprawy ze swego zachowania. To ciągle powtarzające się pytanie było, jak nóż w serce. Potem, zaczęliśmy odprawiać święta wraz z przyjaciółmi, których losy były podobne do naszych. Oni zapraszali nas do siebie, my ich do nas. Przy stole stało się radośnie, jak w rodzinie, jednak nie bez ukrytego cienia tamtych wspomnień, którymi także dzieliliśmy się. I nie bez mimowolnego lęku, że lada chwila ten spokąj i radość mogą nagle przepaść, albo zostać niespodziewanie odebrane... Bo wąwczas każdy koszmar był najzupełniej normalny, a żadne zło jeszcze nie tym najgorszym - zło było po prostu bezdenne! Ale i potęga ludzkiego dobra w tym piekle, ktąra ratowała następne chwile życia, wiarę i sens walki o nie. Do dziś towarzyszy mi przeświadczenie, że z każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji można wyjść cało, skoro dało się przeżyć tamto mimo wszystko i pozostać nadal człowiekiem.

Swiadomość tego mają też nasze dzieci, a mnie umożliwiła po odzyskaniu wolności zaufać losowi, zebrać siły, aby rozpocząć nowe życie z dala od korzeni, od wszystkiego i wszystkich, co było takie drogie i bliskie, a po czym nie zostało żadnego śladu, prócz mnie samej. W innym kraju, klimacie, języku, krajobrazie - wśrąd innych ludzi. Samotność, sieroctwo i ta tęsknota - moja młodość stara poobozowa, pooświęcimska, w ktąrej tworzyłam to nowe życie, rodzinę, dom. Moje zwycięstwo, ludzki byt - po tamtym piekle. Zwykły dowąd, że nadzieja jednak nie jest złudzeniem. Ale z czymś chyba do obozu przyszłam, skoro potrafiłam wyobrazić sobie wtedy i wierzyć, że żwiat będzie piękny, jak tylko hitlerowcy przegrają wojnę i skończy się to diabelskie szaleństwo.

Tym, czym byłam i jestem, nie stałam się w getcie warszawskim czy w obozie, choć tam właściwie wzrastałam od 10 do 15 roku życia, wychowałam się i uczyłam tego, co naprawdę człowiekowi do życia konieczne. W owej dusznej, ścieśnione do nieprzytomności masie ludzkiej, skazanej na tysiączne rodzaje śmierci. Nie nazistowskie potwory, ani rzeczywistość, w którą nas wtrącili ukształzowały moją osobowość czy zachowanie wtedy i potem. Niektórzy tak twierdzą, nie raz, żeby zrzucić z siebie dawne i obecne grzechy. Wszystkiemu - utrzymują do dziś - winni są naziści, terror, warunki.

Oszołomieni w obozach kompletnym rozbiciem wpajanych od pokoleń pojęć ludzkich wartości nie wszyscy staliśmy się jednakowi i koniecznie źli, bo inaczej nie dałoby się przeżyć... (Nie raz słyszałam: kto wie, co ty tam zrobiłaś, że żyjesz, gdy tak wielu zginęło?!) Zewnętrznie nie przypominaliśmy już postaci ludzkich - ani kobiet, ani mężczyzn, starców czy dzieci. Ledwie można było nas rozpoznać w tej odmienionej, szarej, wychudzonej, zmaltretownej i ogołoconej ze wszystkiego masie uwięzionych. Ale nie każdy wyszedł stamtąd (jeśli w ogóle wyszedł!) z takim samym ładunkiem doświadczeń, obciążeń i póniejszych przemyśleń czy reakcji. Każdy miał swąj własny Majdanek czy Auschwitz, który inaczej odbijał się na jego losach. Nie sądzę, by można było włączyć wszystkich do jednakowej kategorii, określić, jak piętnem, wspólnym mianem specyficznych przeżyć czy poobozowych urazów. Ale tak właśnie przyjęło się określać. Również nasze dzieci wstawia się pod ogólny mianownik: Dor Hahemszeh, czyli potomne pokolenia ocalałych z Szoah. Najłatwiej chyba zamykać ludzi w uogólniające ramki, doszukiwać się wspólnych cech i reakcji. I znów to: Wy, ci inni!... Można w ten sposąb dzielić ludzi bez końca w rozlicznych celach czy interesach. Wpisywać do rozmaitych grup: do takich, co doświadczyli Holocaustu i takich, którzy go ominęli z daleka lub urodzili się później; zagnanych w bydlęcych wagonach do kacetów, i takich, których uratowali szlachetni ludzie w swych domach, w klasztorach, lub wśród partyzantów w lasach.

Przed kilkoma laty powstało międzynarodowe stowarzyszenie Dzieci Holocaustu. Nie mnie nie przyjęto, bo w odróżnieniu od innych, nie uciekłam przed śmiercią, dałam się zawlec do obozu zagłady... Może i lepiej, że mnie nie przyjęli. Wolę nie należeć do specyficznych grup, a wobec ludzi być zawsze tylko sobą.

Trzeba więc bezustannie zmierzać się z tym wszystkim. Wstydzić się nieraz swej pamięci, czuć się winnym tej zastraszającej przeszłości i udowadniać, że nie jest się słabszym, gorszym, mniej odważnym, czy zdolnym. Podlegamy (w każdym razie z dala od miejsc, po których przeszła pożoga Holocaustu) hurtowemu, nie koniecznie zaszczytnemu mianu: ocaleni z Szoa... A to ma już wyrazić o nas wszystko: pochodzenie, poziom, charakter. Jednolita masa ludzka bez własnej twarzy ani wtedy, ani dziś.

I tak też dzieje się w odniesieniu do książek na temat tych przeżyć, pisanych zwłaszcza przez bohaterów owych zdarzeń: a, znów książka o Szoa! To nie jest literatura!  Siła tych książek leży jedynie w samych okropnościach zdarzeń, ktąrych autor doświadczył i był świadkiem. Po co w ogóle tyle pisać na ten wiadomy, znany temat?! Jak jeszcze żyć potem, gdy się czyta o takich rzeczach?

Ile razy mi mówiono z politowaniem, że powinnam zapomnieć i dziwiono się, że nie wyszłam z tego, nie wyzwoliłam się, utkwiłam obsesyjnie w przeszłości, a to jest złe, niezdrowe, szkodliwe!

Córka znajomej kazała matce zasłaniać rękę z tatuażem oświęcimskim, gdy odwiedzają ją koleżanki szkolne. Frania przeszła nieopisaną mękę łódzkiego getta, rozpaczliwych ucieczek i kacetów. Straciła męża, siedmioletniego syna - niemal całą, wielką rodzinę. Po wyzwolenie zbudowała sobie nową rodzinę w Tel-Avivie. Zwróciła się do mnie, żebym spisała jej losy - spadek dla córki, która wyszła za mąż i wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Większość ocalałych z Szoah jednak milczała o swej przeszłości, nawet przed własnymi dziećmi. Chcieli udowodnić dobie i swojemu otoczeniu, że niczym nie różnoą się od innych. Nie chciano ich zresztą słuchać, a dzieci wyczuwając ogólną atmosferę, broniły się przed hańbą rodziców. (Nasz starszy syn mając piętnaście lat zmienił nazwisko na hebrajskie - izraelskie. Teraz tego żałuje...) A tak pragnęliśmy wtedy przeżyć, bodaj po to, by opowiedzieć o wszystkim!

Zduszony, niewypowiedziany ból kładł się jeszcze większym cieniem na członkach rodzin, ciążąc tajemnicą i niezrozumiałą innością. Ich dzieci okazały mi zawsze wdzięczność, że godzę się wracać do tamtych zdarzeń, a przez swą opowieść dać im możność poznania tego, co przeszli ich rodzice i dziadkowie. Po latach gorzko żałowali swego milczenia. Posypał się grad spóźnionych wspomnień już niemal znad grobu. Ja od początku wybrałam inną drogę wierna sobie, ale często skłócona ze środowiskiem podatnym na wpływy, mody czy panującą atmosferę. Nie wstydziłam się tego, że byłam w obozach, czym tam byłam i co stamtąd wyniosłam. Po latach wielu poszło za moim przykładem.

Każdy nosi w sobie rozmaite urazy czy kompleksy z różnych okresów swego życia, z powodu jakichś tragedii, chorób czy błędów. Bywają ludzie o podobnych losach, charakterach, reakcjach. Sieroty, niepożądane dzieci, upośledzeni w przeróżny sposób, a psycholodzy czy inni naukowcy mogą ich ustawiać w grupy statystyczne pod wspólnym mianem, jak to moje - nasze np: uratowana z Holocaustu. Nadano mi znak czy swoisty, wieczny dyplom... Jeśli wyróżnię się czymś złym czy wybitnym, powiedzą o mnie przede wszystkim, że to ta uratowana z Szoah, a potem dopiero całą resztę. Jedna z tych, których naziści wrzucali do masowych grobów bezimiennie, bez mogiły, bez śladu.

Jestem gorzka, nieodporna na dodatkowe urazy po tamtych - z obozów, nawet jeśli niczego nie da się porównać z tym ostatnim. Tamto stanowi wieczny przykład, przypomnienie! Nie przeszkadzało mi to wszystko, brać na siebie wszelkiego rodzaju trudy na różnych etapach życia. Od razu po wojnie podjęłam niebezpieczną, niezwykle ciężką wędrówkę w nielegalnej drodze do ówczesnej Palestyny i tam przy braku minimalnych warunków założyłam rodzinę, dom, urodziłam i wychowałam dwóch synów na wrażliwych, twórczych ludzi. Od najmłodszych lat opowiadałam im o swojej przeszłości w Szoah, o utraconej rodzinie, kolegach, koleżankach.

Nieraz słyszeli w nocy krzyk matki, bo śniło mi się, że Niemcy znów zajeżdżają ciężarówką przed nasz dom, walą w drzwi, a ja szukam gorączkowo jakiegoś schowka na strychu, aby szybko ukryć się w nim z dziećmi.

Albo, że stoję na placu przed łaźnią obozową podczas selekcji i palec esesmana wyznacza mnie nieodwołalnie na lewo, do gazu i nie ma żadnej szansy ucieczki, ratunku, a tak bardzo chcę żyć!!! Mąż budzi mnie zlaną potem i przywraca do rzeczywistości. Zdumione dzieciaki wracają do łóżek. Ale kamień długo jeszcze leży mi na sercu, dręczy, boję się zasnąć, aby koszmar nienawidził mnie ponownie.

To znów, gdy spaceruję z dzieckiem w wózeczku pod izraelskim błękitem i słońcem, przelatujący nad nami samolot wprowadza taką grozę w moją duszę, że mimo woli nachylam się, aby obronić dzeicko przed bombą, rozglądam się za schronem i nic mnie już nie cieszy - ani niebo ani słońce. Zapominam na moment, że to nie wrzesień 1939 roku w Warszawie i nie niemiecki samolot. A po chwili śmieję się z siebie, oglądam piękne wystawy sklepowe i marzę o możliwości kupienia modnej sukienki, pantofelków, torebki... Obecna rzeczywistość i tamta, plastycznie bliska, świeża. Zyje wraz ze mną, we mnie.

Moi nowi znajomi i przyjaciele po wojnie to przeważnie ludzie starsi. Garnęłam sią do nich, szukając matki, rodziców zamordowanych w Treblince i na Majdanku, gdy miałam 12-13 lat. Nie widziałam ich nigdy starych, chorych - umarłych. Raptem oderwano ich ode mnie i pognano na śmierć. Błyskawicznie, nieodwołalnie! Do dziś nie godzę się, nie mogę pomieścić w sobie tego oszołomienia i bólu - szukam ciągle przynależności rodzinnej... Wciąż pytam w duszy - czy mnie widzą gdzieś zza światów jako dorosłą kobietę, matkę własnych dzieci, wnuków, których nigdy nie poznali?

Nauczyłam się od tych starszych znajomych gotować, piec, być gospodynią - jaką mama była kiedyś. Ona niezdążyła mi przekazać swych umiejętności prowadzenia domu, opieki nad dzieckiem. Szukałam w pamięci tych śladów i smaku i wyobrażałam sobie rady czy odpowiedzi, jakich mogłaby mi udzielić na napotkane problemy. Dzieliłam się z nią w myślach swoimi drobnymi lub czasem większymi osiągnięciami. Nieraz marzyłam o tym, aby wtulić się w jej ciepłe, tchnące bezpieczeństwem ramiona i wypłakać raz na zawsze ten cały przepełniający mnie ból. Jaką, wobec tego, mogłam sama być matką? Ile błędów musiałam popełnić?

Wiele obozowych doświadczeń osiadło we mnie na zawsze, ale chyba nie akurat jedynie w złym sensie. Potrafię mocniej wczuć się w losy innych ludzi, szybko rozpoznawać i sprzeciwiać się wypaczeniom, krzywdzie. Pomagają mi szczególnie w życiu wyostrzone w obozach instynkty i intuicja.

Nie mam w sobie nienawiści, nie potrafię się mścić, bo znam smak cierpienia i odrazu identyfikuję się z nim. Także widok głodnego, opuszczonego psa czy kota przywodzi mi obraz siebie z wtedy. Bezradność, daremne wołanie o pomoc o życie! I nagle mrok, depresja. Na szczęście, nie jak kiedyś w większości wypadków bezradna. Mogę pomóc, nakarmić, sprawić komuś radość, a czasem wyleczyć stworzenie, śledząc z satysfakcją poprawę w chorobie. Najbardziej cieszę się zawsze zwycięztwem nad śmiercią! Bo tam ona szalała wszechładnie. Jednak możliwy jest cud, zło nie jest niezwyciężone. Skoro przetrwałam. I udowodniłam... nadzieję.

Pro Memoria Nr 8 Styczeń 1998
Biuletyn Informacyjny
Państwowego Muzeum Oświęcim-Brzezinka