Platforma dialogu polsko-żydowskiego
 
 
 
HALINA BIRENBAUM - CZŁOWIEK POJEDNANIA 2001


2-08-02
W Paryżu i w Polsce - lipiec 2002

Trudno wejść znów w naszą upalnie lepką codzienność izraelską - a zwłaszcza w kłąb strasznych wiadomości o coraz nowych ofiarach, pogrzebach i niekończących się, nieludzkich zemstach. Ból, lęk, wstyd za utratę uczuć ludzkich i coraz większą zatratę poczucia moralności. Wróciłam właśnie ze swej kolejnej podróży do Polski, a już na progu powitała mnie wieść o napadzie samobójczym w kafeterii uniwersytetu w Jerozolimie. Kiedy wylądowałam z podroży do Niemiec przed kilkoma miesiącami, zastała mnie wiadomość o zabitych w czasie uczty wielkanocnej w hotelu w Netanii. Tak w kółko. Oderwałam się od tej atmosfery na chwilę... Odetchnęłam czymś innym, póki to jest jeszcze możliwe, bo kto wie, gdzie i kiedy następny wybuch i kto będzie następny w kolei po kolejnej zemście, w kogo trafi?... I dokąd zaprowadzi następny akt samobójstwa oraz wściekłej zemsty w tej beznadziejnej sytuacji?... Gdyby można było nie myśleć! Nie chciało mi się nawet pisać, ale z letargu obudził mail od Bogdana, internetowego przyjaciela polskiego z Nowego Yorku z pytaniem o wrażenia z podróży, co zobowiązało do odpowiedzi.

Droga moja prowadziła tym razem przez Paryż, gdzie opublikowano w maju b.r. moją książkę ”Nadzieja umiera ostatnia” w języku francuskim i w ramach promocji czekały mnie tam intensywne wywiady w mediach rozmaitych kręgów żydowskich, przeważnie radiowych, ale też jedno w telewizji.

Wypełniała mnie szczególnym wzruszeniem sama myśl o Paryżu, który po raz ostatni odwiedziłam wraz z mężem w roku 1968 w drodze powrotnej z Ameryki do Izraela. Znałam już Paryż wcześniej ze swego okresu powojennego, w 1947 spędziłam tam około pół roku. Mieszkałam wtedy w domu dla osieroconych dziewcząt francuskich w miejscowości Viroflay na linii Paryż-Versaill, skąd co dzień dojeżdżałam kolejką elektryczną do szkoły w Paryżu. Mieszały się teraz we mnie dawne wspomnienia, sentymenty i pewna doza dumy, że oto przyjeżdżam dziś w ślad za moją książką wydaną po latach także i tutaj. To ona wciąż mnie prowadzi w rozmaite niespodziewane rejony doznań, spotkań z ludźmi w różnych krajach i miastach, do co raz nowych przyjaciół spośród czytelników, dzięki którym rozszerza dalsze kręgi. Tym razem oczekiwałi mnie w Orly Katarzyna, Polka mieszkająca w Verrieres Le Buisson pod Paryżem i jej mąż, Robert, Francuz, którzy zawieźli mnie do swego domu, gościli i towarzyszyli mi we wszystkim w ciągu

Leciałam z Tel Avivu przez Warszawę. W Paryżu powitało mnie ciepłe popołudnie, łagodne, nieco przyćmione słońce i atmosfera przyjazna, bliska, jak stara znajoma... Poczucie powrotu na dawne ślady, swoboda jakiejś nieprzemijającej młodości w nich, mimo lat.
I tak potem, w każdym następnym dniu, na ulicach, w metrach, kolejkach, autobusach, na każdym kroku. Lekkość taka, bezpretensjonalność, piękno. Szłam za Katarzyną, biegłam z nią po niezliczonych schodach w metrach, z przesiadki do przesiadki spod i na ziemi, zafascynowana rożnorodnym, potężnym tłumem ludzi, ulicami, kawiarenkami, starymi domami i wrażeniem młodości w tej wielowiekowej starości miasta. Nigdzie nie czułam czegoś podobnego w sobie, jak pośród tych tłumów i widoków tutaj. Wędrowni muzykanci w wagonach kolejek, „eleganccy” żebracy wygłaszający z patosem przemówienia jak na scenie w teatrze czy w kościele z ambony z apelem o miłosierdzie i wyrozumienie dla zakłócenia spokoju pasażerów tymi prośbami... Takich żebraków też nie napotkałam nigdzie dotąd.

Potem był Paryż z 52 piętra z wieży Monparnass, ze statku na Sekwanie... Katarzyna była ze mną od wczesnego rana do późnej nocy, nieumęczona, cierpliwa, pełna wszelkiej troski o wszystko. Chciała mi pokazać jak najwięcej w przerwach między wywiadami, w których była też dla mnie językiem, bo moje znajomości francuskiego zaniedbane w ciągu lat, nie wystarczały by odpowiadać na pytania, które, na szczęście, rozumiałam. Karmiła mnie przygotowanymi przez siebie posiłkami paryskimi, ogromnie smacznymi, innymi niż jadam w Izraelu czy w Polsce. W świetle tego wszystkiego brzmiało wprost absurdalnie powtarzające się w tych wywiadach pytania o polski antysemityzm. Rozmówcy moi tutaj najmniej wiedzieli o codzienności getta warszawskiego, zdumiewały ich moje realistyczne opisy w książce. Ledwie mogli uwierzyć, że tak wiele przecierpiałam i przetrwałam. Fotografowali bliznę na moim przestrzelonym w Auschwitz ramieniu, numer wytatuowany tam, aby utwierdzić siebie i czytelników, że to wszystko jest prawdą...
W niektórych księgarniach żydowskich religijnych nie chcieli przyjąć do sprzedaży tej książki, mówiąc, że temat nie interesuje ich czytelników... Pomyślałam o księgarniach i wydawnictwach niemieckich. Dlaczego ich ma interesować?... Jednak temat podjął poważnie miesięcznik francuski Historia, który opublikował bardzo pozytywną recenzję w ramach debaty o roli oficjalnych kręgów francuskich w czasie okupacji niemieckiej w wywózce Zydów na zagładę także z własnej inicjatywy. Bardzo ciekawy był wywiad w radiu z redaktorem Historii, wydawcą książki, autorem wstępu do książki i ze mną. Oczywiście z niezastąpioną, wierną pomocą Katarzyny, bez której nie byłoby to możliwe. I bez intensywnego zainteresowania tematem Holokaustu jej męża, Roberta.

Pewnego rodzaju zamknięciem kręgu okazała się wizyta w Maison Litteraire Victora Hugo, w ślicznym zamku w Bievre odnowionego z funduszów japońskiego przywódcy buddyjskiego SIG. Bo znalazłam się nagle znów na linii Paryż – Virofley... Zawdzięczam to doznanie wykładowcy chemii na uniwersytecie w Tokio, tłumaczowi mojej książki na japoński, wydanej w Tokio na Millenium. Joshiko, córka Satoshi, która studiuje w Paryżu zorganizowała nam (mnie i Katarzynie) przez przywodcę buddystów paryskich, Japończyka, właściciela małej, przyjemnej restauracyjki, ten wyjazd do Bievre i prywatny ogląd pałacyku w dniu nie czynnym dla zwiedzających. Potem czekało nas miłe przyjęcie w tej restauracji, wino i kwiaty na cześć francuskiej Nadziei, Kibou po japońsku. Uściski, serdeczności.

Było też spotkanie w synagodze, przyjęcie w szabasowy wieczór rodzinny u wydawcy przy świeczkach, winie, pobożnym śpiewie i marokańskich przysmakach. Zona wydawcy pochodzi z Maroka, on jest synem polskiego Zyda. Robert, mąż Katarzyny uczestniczył w ceremonii, nałożył solidarnie jarmułkę na głowę...

A od 1 lipca Polska. Mój mąż przyjechał do Warszawy nazajutrz. Z lotniska odebrał nas zaprzyjaźniony, choć osobiście dotąd nie znany prof Z. znający jednak mnie z książki i ze spotkania w KIKu warszawskim. Uczestniczył wraz z żoną na promocji trzeciego tomu moich wspomnień ”Każdy odzyskany dzień”. Oboje gościli nas bardzo serdecznie u siebie w Aninie, jakbyśmy byli rodziną. Pierwszą stacją jednak była, jak zwykle, Tamka – cudowne mieszkanko i niezrównana gościna na dziesiątym piętrze u Krysi, autorki książek o Majdanku, byłej redaktorki pisma dla młodzieży.

Następnym, ciekawym doświadczeniem okazała się kilkudniowa gościna w Warszawe w domu zastępczyni dyrektora Goethe Institut w pieknej dzielnicy w poblizu Wilanowa. Było to w związku ze spotkaniem studentów w Goethe Institut, na które zostałam zaproszona zawczasu. Tutaj także pytano mnie o polski antysemitzym; jak sie odnosili do mnie Polacy po powrocie z obozów zaglady; co myśleliśmy o Polakach po drugiej stronie muru w getcie w Warszawie; jak zostałam przyjęta w Polsce, gdy przyjechałam tu znów po 40 latach?... Goethe Institut, jak mi powiedziano, jest zainteresowany nie tylko uczyć języka niemieckiego dla kariery czy interesów a dla poznania i szerzenia kultury niemieckiej. Pragną tam nawet uczyć polskich nauczycieli, jak nauczać w szkołach o Holocauście w ramach idei Unii Europejskiej... Czuli się nieswojo, gdy ja nie żaliłam się na doświadczenia antysemityzmu polskiego, a opowiadałam o swych losach w getcie, w obozach śmierci, z których wyzierały okrucieństwa Niemców. W getcie nie myśleliśmy o Polakach po drugiej stronie muru a o tym, ile już kosztuje kg chleba drożejący z godziny na godzinę, kg zmarzniętych kartofli; o powiększającej się liczbie puchnących i umierających z głodu, zimna i chorób na ulicach getta - o zastraszających wieściach o budowie komór gazowych w Hełmnie, Bełżcu, Oświęcimiu... Mnie też było nieprzyjemnie, że im dziś nieswojo słuchać tego wobec studentów i w ogóle. Musiałam jednak opowiedzieć, skąd pochodzę i jakim cudem udało mi się być na tym świecie, a zwłaszcza w jaki sposób traciłam jednych po drugich swych najbliższych i jak bardzo oni wszyscy chcieli wtedy żyć, będąc skazanym za swe żydowskie pochodzenie na totalną zagładę. I o tym jak tamte wspomnienia działają do dziś na moje życie, poglądy czy mimowolne refleksje wobec rozmaitych objawów i zdarzeń.

Wzięło mi po wojnie sporo czasu aż przestałam się dziwić na widok starszej kobiety żydowskiej czy dziecka i pytać jakim cudem oni żyją, gdy takim przecież było normalnie to zabronione. Skąd się wzięli? A nasz pięcioletni syn, śmiał się z sąsiadki, że „taka duża” i ma jeszcze matkę!... Bo my i nasi przyjaciele uratowani z Shoah nie mamy rodziców ani żadnych krewnych i dziecko rozumiało, że dorosły człowiek nie powinien mieć rodziców... Nie widział nigdy nawet fotografii dziadków ani wujostwa, ich zdięcia spłonęły wraz z nimi. O to woleliby nie pytać dziś Niemcy w swych staraniach przekazu kultury niemieckiej i oskarżeń za wyrządzone im krzywdy przed i po wojnie, jak wypędzenie, zemsty za Auschwitz, za rozpętanie tej piekielnej wojny i śmierci milionów ludzi. Grupa młodzieży niemieckiej, która spotkała się ze mną w Centrum Dialogu w Oświęcimiu by usłyszeć moje świadczenie, przyjechała tu z pytaniem: „Co my mamy wspólnego z tą przeszłością?”, „Dlaczego mamy odwiedzać Auschwitz?”... Ich przewodnik, nauczyciel historii, zwrócił się do mnie bym odpowiedziała, jeśli potrafię, na te pytania pod koniec mojego świadczenia. Powiedziałam mu, że zrobię to na samym początku. Może oni przekonają mnie swymi argumentami, że jako Niemcy urodzeni po Holocauście nie mają z tym już nic wspólnego i wcale nie powinnam im przekazywać swego świadczenia z getta warszawskiego, Majdanka, Auschwitz i innych obozów w Niemczech? Moje dzieci też urodziły się po tamtych koszmarach, ale jako sieroty, z dziedzictwem przeżytych przez rodziców koszmarów – z ich i własnym krzykiem rozpaczy po nocach w upiornych snach o łapankach do wagonów, o selekcjach do komór gazowych, wrzasku „AlleJuden raus!”...

Oczywiście, ci teraz nie są temu winni, ale ich ojcowie i dziadkowie zostawili im coś, z czego nie mogą się wyłączyć, głosić czy pytać, co z tym mają wspólnego i żalić się na własne krzywdy. Szczycą się poprzez pokolenia swą kulturą, Bethovenem, Goethem, Schillerem - mieli też Hitlera i to wszystko, co się z tym wiąże, co przekreśla tak wiele! To jest im na zawsze wspólne z ową przeszłością, całej ludzkości, zresztą. Bo stworzyli to ludzie ludziom.

Na szczęście, wielu zdaje sobie z tego sprawę, interesuje się z różnych względów tym, co wtedy było, zwiedza miejsca martyrologii i chce wiedzieć. Przekonałam się o tym w swych licznych spotkaniach z młodzieżą niemiecką, i nie tylko z młodzieżą. Okazuje się, że książka moja wzbudza w wielu młodych Niemcach gotowość znalezienia mojego adresu by do mnie napisać, nawiązać kontakt, którego wynikiem stały się serdeczne przyjaźnie z nimi i ich otoczeniem, organizowanie podróży do Niemiec na spotkania w szkołach. Dzięki tej korespodencji stałam się kimś bliskim w ich domach, jak mówią. W tych dniach także dotarł do mnie taki list od studentki, u której rodziców gościłam w maju podczas objazdu po szkołach w jej mieście i okolicy, zaprzyjaźniłam się z jej całą rodziną. Manon jest teraz W Stanach w ramach wymiany młodzieży, a zwiedzając Holocaust Muzeum w Washingtonie wysłała mi list o swych wrażeniach i tak pisze między innymi: „jest to po prostu piękne uczucie znać Ciebie osobiście i wiedzieć, że ja, jeśli nawet w bardzo małym stopniu, stałam się częścią Twojego życia wbrew temu, czego dawniej doświadczyłaś. Manon ma teraz 20 lat, i jak już mówiłam,nie ona jedna tak do mnie pisze. Chyba jest w tym nadzieja na przyszłość i jakieś zwycięztwo nad tymi, którzy w swej rasistowskiej, nazistowskiej nienawiści i wyczynów chcieli mnie zgładzić oraz nad tymi, którzy by już chcieli na wszelkie sposoby wyrzucić to wszystko z pamięci. Wszędzie są różni ludzi, rozmaite poglądy i reakcje. Najważniejsze nie uogólniać niczego.

Wydana ostatnio w Niemczech książka żydowskiego policjanta z getta Otwocka, Calela Perechodnika wzbudziła zainteresowanie dającym nam gościnę z Goethe Institut w Warszawie. Po rozmowie na ten temat postanowili pojechać z nami by zobaczyć dom Perechodnika w Otwocku. Ale nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie go znaleźć. Pierwsza zapytana przeze mnie kobieta, mieszkanka Otwocka przybrała niechętny wyraz twarz i burknęła wrogo, że nie wie nic o czymś takim. Jednak dopytywałam się dalej, mimo oporu zaprzyjaźnionych pań z Niemiec, które już z góry przesądziły szanse na jakąkolwiek uprzejmość Polaków wobec pytań o żyjących tu kiedyś ludzi narodowości żydowskiej... I tak trafiłyśmy na skrzyżowanie ulic, na których jeden z drewnianych domów miał być tym, którego szukaliśmy. Ale który?

Weszłam do sklepu w pobliżu, przedstawiłam się, że jestem z Izraela i po przeczytaniu książki Perechodnika pragnęłabym zobaczyć jego dom. Zniechęcające słowa moich niemieckich towarzyszek co do możliwości otrzymania przyjaznej odpowiedzi nie podziałały na mnie. Przecież nie stanie mi się nic złego także na wypadek opryskliwej reakcji. Właściciel sklepu pokazał dom i z widocznym wzruszeniem opowiedział historię jego dawnych oraz obecnych mieszkańców. Od dzieciństwa interesuje się żywo historią dawnych mieszkańców swego miasta, czytał i posiada wiele książek o Holocauście. Wspomniałam o swojej Nadziei, ale miał inną książkę, której autorka nosi to samo nazwisko i myślał, że to moja... Jego teściowa była polityczną więźniarką na Majdanku. Pobiegł do mieszkania i przyniósł publikację o obozie na Majdanku, prosząc o moją dedykację. Wymieniliśmy adresy, pożegnaliśmy się jak bliscy znajomi. Poczułam się tak bardzo u siebie! Triumfowałam wobec braku wiary moich towarzyszek... Przesłałam potem z wydawnictwa Muzeum Pamięci w Oświęcimiu swoje książki temu miłemu Panu. Serdeczny, wzruszający list z podziękowaniem i zaproszeniem dotarł do mnie już w domu w Izraelu. I chyba skorzystam z niego w przyszłości przy następnej podróży do Polski, którą często odwiedzam w ostatnich latach, przeważnie oprowadzając grupy młodzieży izraelskiej.

Jeszcze jedno niezwykłe doznanie czekało mnie w Warszawie. Od lat prowadzę korespodencję z przyjaciółką, czytelniczką moich książek i tłumaczką tomika moich wierszy „Sounds of the guilty silence” mieszkającą w Stanach, z którą nigdy nie poznałyśmy się bezpośrednio. Przekazujemy sobie swe doznania, dobre i trudne nowiny o naszych obecnych losach, skontaktowałyśmy i poznały ze sobą różnych swych znajomych w Polsce i w Izraelu, rozmawiałyśmy przez telefon w Stanach i z Izraela, ale wszystko virtualnie i już wydawało mi się, że nie spotkamy się nigdy w życiu. Tego roku Dziunia, (June) przyjechała do swej wieloletniej przyjaciółki w Warszawie w tym samym czasie co my, i tutaj nareszcie wpadłyśmy sobie w objęcia... Józefina gościła Dziunię u siebie bardzo troskliwie a także jej przyjaciół, małżeństwo z Izraela. Przyjęła i nas z wielką serdecznością na pięknie przyrządzoną kolację. Ja również nie po raz pierwszy miałam okazję doznać gościnności prof. J. którą poznałam dawno przez Dziunię.

Zrealizowało się też bezpośrednie spotkanie z młodym studentem polskim i jego koleżanką w parku w Wilanowie po długotrwałym kontakcie internetowym, wymianie poglądów, dyskusjach i przyjaznych, budujących przekazach virtualnych.

Ostatnią, najdłuższą stacją w tej podróży był Oświęcim. Mamy tutaj wielu przyjaciół w Muzeum Oświęcimia oraz w okolicy i zawsze jest wielką radością znaleźć się w ich gronie. Gościły nas tym razem przez cały pobyt w Oświęcimiu z nadzwyczajną troskliwością i serdecznością siostry karmelitanki, od dawna zaprzyjaźnione z nami. Stąd jeździliśmy do znajomych i przyjaciół w Brzeszczach, Katowicach, Krakowie.

W Centrum Dialogu i Modlitwy obok Karmelu w Oświęcimiu miałam w ciągu tygodnia spotkania z grupami młodzieży z Niemiec, Francji (tydzień w Paryżu odświeżył w pewnym stopniu moją znajomość francuskiego i umożliwił kontaktowanie również i w tym języku, co okazało się niespodziewanym darem) i mieszkańcami Oświęcimia. Wiele rozmów, opowieści o Oświęcimiu z Wtedy, kiedy tu byłam więźniem – pytań, niekiedy zarzutów ze strony słuchaczy obecnych oświęcimian, i w końcu zrozumienie, porozumienie, wyrazy uznania, uściski, pocałunki. Przyjechała na jedno takie spotkanie, Magda, nieznana mi, młoda czytelniczka z matką aż z Opola. Objęła mnie, przytuliła mocno do siebie pod koniec i wręczyła wspaniały list. Jeden z tych, które rozjaśniają życie wiarą w ludzi i nadzieją na dobro w tym trudnym, brutalnym świecie.

Monika, inna młoda przyjaciółka z Lublina, z którą utrzymuję od szeregu miesięcy serdeczny kontakt internetowy, nie była nigdy w Oświęcimiu i postanowiła skorzystać z okazji mojego pobytu tam w okresie wakacji by przejść przez obóz właśnie ze mną. Słyszała już kilkakrotnie różne moje wspomnienia stamtąd, zaplanowała nawet przed dwoma laty w ramach swej aktywności w organizacji młodzieży katolickiej symboliczny marsz Drogi Krzyżowej z młodzieżą lubelszczyzny wokół obozu na Majdanku, podczas którego ja czytałam fragmenty cierpień swoich i moich bliskich w tym obozie i w drodze do niego. Wzięło udzial w tej przejmującej imprezie około 2000 osób, wrażenie było wprost niesamowite.

Siostry w Karmelu nie pożałowały miejsca w klasztorze i w sercu także dla Moniki. A Basia, przyjaciółka z wydawnictwa Muzeum w Oświęcimiu poświęciła nam całą sobotę by oprowadzić nas po obozie. Dołączyły się siostry furtianki, siostra Niepokalanka z Walbrzychu goszcząca także w Karmelu w związku z poszukiwaniem materiałów do swej pracy doktorskiej, ksiądz niemiecki i kilka pracownic z Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu. Ksiądz działa od 10 lat w Centrum Dialogu na terenie Oświęcimia, sam oprowadza tu grupy, ale chciał usłyszeć mnie na żywo w miejscach, gdzie wtedy przeżywałam to wszystko. Może brzmiało to inaczej z moich ust w tym miejscu...
Na terenie Brzezinki (Birkenau) ja opowiadałam o codziennych zmaganiach o życie w tym piekle na tle ognia z kominów krematoryjnych i tysięcy Zydów na rampie czekających na miejsce w komorach gazowach i piecach do spalania, które oglądałam w ciągu niemal dwóch lat ze swojego bloku nr. 27... Zaprowadziłam teraz wszystkich do tego bloku, opowiadałam o wegetacji w nim oparta o swoją narę. Panowała tu cisza teraz, półmrok, na dworze przed blokiem unosiła się szarość pochmurnego dnia letniego i wokoło chmury wspomnień, a w kręgu wokół mnie zamyślone twarze, oczy wpatrzone we mnie przenikliwie z serdecznością taką, jakby mnie chciały wziąść w ramiona, ratować od grozy tamtych dni, o których opowiadałam, będąc w nich znów całą sobą.

Poszłam tam jeszcze z krewnymi sióstr na ich prośbę by im również przybliżyć owe zdarzenia w tym miejscu. Przyjechali akurat w tym czasie w odwiedziny do Karmelu. Pomagała nam wciąż niezmordowanie, Irena, rzeźbiarka z Oświęcimia, wożąc wszędzie swym autem.

Nasi przyjaciele poświęcali nam wiele czasu i uwagi, zabierali nas na różne wycieczki. Zwiedziliśmy dzięki nim piękne miejscowości w Beskidach, nacieszyliśmy oczy wspaniałymi widokami gór, jezior. Intensywne rozmowy po drodze i przy stole, wymiana zdań na rozliczne tematy, wzajemne wyjaśnienia poszczególnych sytuacji z kiedyś i obecnie, zwierzenia – żarty, także z siostrami w klasztorze.

Wspaniały dzień spędziliśmy z ks. Piotrem z na łódce po Zatorze. Niebo bezchmurne, słońce i woda. Spokój rajski wprost, oderwanie od wszelkich trosk a wokoło cudowne widoki, zieleń. Zal, że czas przeleciał tak szybko i trzeba się było pożegnać z tym całym pięknem! Tak wiele jednak pozostało w sobie.

Ale, jeszcze kilka słów o antysemiźmie, o który tyle mnie pytano na wywiadach i spotkaniach a ja, ku rozczarowaniu moich rozmówców, nie miałam na to osobistych przykładów. Jednak natknęłam się i na takie doświadczenia, nie groźne zresztą, ale przykre. Nasłuchalam się rozmaitych zarzutów, jakbym ja była adresem czy receptą na te rozliczne problemy i konflikty. Mówiono mi, że Zydzi mają bogactwa całego świata i rządzą wszystkim... Ze to oni sprowadzili Hitlera do władzy i tę wojnę... Ze Polacy cierpieli tak samo w czasie Holocaustu jak Zydzi, ginęli tysiącami, żeby ratować Zydów a teraz Zydzi okazują niewdzięczność, niezasłużoną nienawiść do Polaków, dlaczego?... Oświęcim jest polską ziemią a Zydzi chcą tu rządzić... Rozgłaszają światu, że to Polacy byli nazistami, ze Shoah zrobili Polacy i świat nie wie dziś wcale, że to byli Niemcy... Te zarzuty-pytania kierowane do mnie w związku z opowieścią moich losów i losów moich bliskich zgładzonych w Shoah wraz z uwagami, że ja nie byłam w Auschwitz a w Birkenau, bo w Auschwitzu więziono patriotów polskich, Zydów zaś trzymano w Birkenau-Brzezince... Jasne, że odpowiedź na te wszystkie oskarżenia i żale, to sprawa na wiele godzin a nie na to jedno moje spotkanie w przejeździe na chwilę z Izraela, i jeśli by tylko chodziło o wyjaśnienia akurat, a nie o coś innego. Byłam świadoma tego, ale nie zraziłam się ani nie przestraszyłam. Noszę w sobie dostateczną ilość osobistych, długoletnich doświadczeń tego, czym jest pojęcie Auschwitz-Birkenau w ogóle i szczególnie dla mnie, dla moich najbliższych i mojego narodu w podobieństwie i odróżnieniu, a zwłaszcza w wyodrębnieniu od innych ofiar tego piekła na ziemi - i tak samo dźwigam na sobie ciężar wszelkiego kalibru odbudowy życia pośród problemów, konfliktów i wojen w Izraelu, aby móc postawić rzeczy na miejscu, dać ludzką odpowiedź bez uprzedzeń, wyliczań krzywd, mierzenia cierpień, które by niczego nie wytłumaczyły, a popsuły jedynie stosunki i atmosferę między nami, zwiększały wrogość. Znane mi są dostatecznie te wszystkie fakty i wrażliwości bym mogła krótko i dosadnie, przyjaźnie podzielić się nimi. Nie mało się zmagałam i zmagam z antypolskością na każdym kroku, i napewno nie mniej wycierpiałam od skutków nienawiści, rasizmu, antysemityzmu, aby miało mi zabraknąć wyjaśnień. Przyznałam rację tam, gdzie ją mieli, ale podkreslałam, że niczego nie wolno generalizować, wszędzie są różni ludzie, partie, poglądy. Większość mnie poparła, okazała sympatię, zrozumienie. A w końcu i ci rozgoryczeni na Zydów przekonali się. Obejmowali, ściskali mi przyjaźnie dłoń w swym wzruszeniu, przepraszali. Dotknęła mnie jednak częstość takich pytań-zarzutów wobec mojego narodu. Niewiedza dogłębnie faktów, żale, oskarżenia z różnych powodów. I ta nieszczęsna sytuacja u nas na Bliskim Wschodzie teraz , niewielu ludziom znana we wszelkich szczegółach.

Wracaliśmy na lotnisko do Warszawy ekspresem z Katowic. Nie mieliśmy z Henrykiem miejsc obok siebie. W wagonie siedzieli dwaj Austriacy, starszy i młody, który też mówił po polsku i pomógł nam ułożyć bagaże na półkach, jakaś polska kobieta i naprzeciw niej elegancki mężczyzna, busnessman, Polak. Kobieta czytała książkę p.t. "Z niesamowitym okrucieństwem" i odezwała się tonem agrysywnym, że może się z nami zamienić miejscem, ale to jest wagon dla palących, czy mamy zamiar w nim zostać, bo ona musi palić. Tłumaczyłam, że jest mi wszystko jedno, mój mąż też pali. Ale ona jakoś marudziła i nie wiedziałam, o co jej właściwie chodzi. Miałam na sobie bluzkę z krótkimi rękawami i widoczny był mój oświęcimski numer świadczący o moim pochodzeniu. O naszym, zresztą. Drzwi wagonu były otwarte, kobieta zapalała papierosy jedne po drugich, przechylając się wciąż całym ciałem poprzez Henryka by strącać popiół do popielniczki. Po sprawdzeniu biletów konduktor zamknął drzwi przedziału i Henryk otworzyl je z powrotem po jego odejściu. Polski busnessman warknął przez zęby, że drzwi mają być zamknięte a kobieta usmiechnęła się do niego porozumiewawczo, patrząc na nas drwiąco i wrogo. A pan wykrzyknął ze złością: jak już jest klimatyzacja w wagonie to też nie potrafią się nią posługiwać. Poczem wyszedł na chwilę. Miałam głowę opartą o ścianę przy drzwiach, gdy wrócił, zatrzasnął tak mocno drzwi, że o mało mi głowa nie pękła. I wtedy wpadłam na pomysł: s. Maria podarowała mi książkę p.t. "Boże Dlaczego". Wyjęłam ją i zaczęłam czytać. Jakoś to podzialało, bo przy wyjściu z pociągu Pan powiedzial ogólne do widzenia a Pani od kryminalnej lektury i papierosów powiedziała do mnie z uprzejmym uśmiechem "do widzenia pani"... Na dworcu w Warszawie już oczekiwał nasz młody, wierny przyjaciel warszawski, który zawsze towarzyszy nam na lotnisko i pomaga we wszystkim aż do odprawy. Przybiegł też nieoczekiwanie prof. Z z Anina, aby się z nami pożegnać lub ewentualnie służyć pomocą. Tylko co wrócił przed kilkoma godzinami z konferencji fizyków zagranicą...
I to jest najważniejsze, te wspaniałe dowody przyjaźni i miłości od dawnych i nowych znajomych w Polsce, których krąg, mimo wszystko, się wciąż powiększa.