Fotografia
Bez pożegnania
 
Halina Birenbaum

 

Wspomnienia Mońka Sieradzkiego 1939- 1945

 

Początek wojny

Pochodzę  z Łodzi. Mieszkałem przy ulicy Sródmiejskiej 72 wraz  z rodzicani, trzema siostrami i bratem. Starsza siostra była już zamężna w chwili wybuchu wojny i miała malutką córeczkę. Ja miałem 22 lata i prowadziłem samodzielnie warsztat krawiecki na Zagierskiej 5. Młodszy brat, Szajka, pracował razem ze mną. Ojciec, Szlama Sieradzki był również krawcem, przyjmował robotę do domu. Matka, Eta, zajmowała się gospodarstwem. Ojciec miał 53 lata, matka 47.

W piątek 1września 1939 r. wybuchła wojna. Niemcy zaatakowali Polskę.  Byłem tego dnia w swym warsztacie. Nagle zapanowało wokoło niesamowite napięcie. Niemcy zaczęli bombardować, z dachów domów strzelano do samalotów niemieckich. Mieszkaliśmy w pobliżu koszar 28 i 31pulku piechoty. Natychmiast zamknęliśmy warsztat i pobiegliśmy z bratem do domu. Co ma być, niech się stanie, ale będziemy razem, z rodziną! Wkrótce potem dotarła do nas wieść o pierwszych zabitych i rannych.

Syn naszego znajomego krawca, Pruszyckiego, z ulicy Gdańskiej został zabity gdy szedł ul. Anny. Wiadomość ta przejęła nas grozą. Rzeczywistość wojny wdzierała się nieubłaganie do naszej świadomości.

Nazajutrz była sobota. Nie pracowałem tego dnia, więc poszedłem do fryzjera. Kiedy fryzjer strzygł mnie, wszedł polski oficer. Zapytałem go, co się dzieje na froncie. Odpowiedział że zgroza, że Niemcy napierają z niebywałą siłą i cała jego kompania została wybita. Chcąc go jakoś podnieść na duchu, powiedziałem, że dożyjemy jeszcze dnia, w którym ujrzymy Berlin rozbity. Odrzekł, że on również tego pragnie. Chciałem ustąpić mu swoje miejsce na fotelu fryzjerskim, ale nie zgodził się. Po ostrzyżeniu, podał mi rękę i pożegnaliśmy się. Wróciłem do domu.

Napięcie wzmagało się. Miasto było oblężone przez wojska niemieckie. Moje siostry chodziły do kolejki po żywność, po chleb. Nam, chłopcom, ojciec kazał pozostać w domu. W tydzień później, czyli w następny piątek, Niemcy zajęli Łódź.

W ciągu dni oblężenia miasta dużo ludzi uciekło do Warszawy, myśląc, że w stolicy będzie bezpieczniej. Ojciec nie pozwolił nam opuszczać domu. Uważał, że uciekający zginą z głodu i pragnienia - umrą na drogach... Opierał się na swych doświadczeniach z pierwszej wojny światowej. W wielu wypadkach jego wywody okazały się słuszne. Niemieccy lotnicy zniżali lot, ostrzeliwali pojazdy i ludzi. Moc ludzi ginęło na drogach.

Niemcy zaczęli łapać mężczyzn do różnych robót. Łapali na ulicach, wyciągali z mieszkań, a w późniejszym okresie posyłali wezwania. Trzeba było przenosić dla nich ciężki sprzęt, meble, sprzątać. Do pomocy niemieckim bandytom przyszli folksdojcze - Polacy - pochodzenia niemieckiego. Bili oni okrutnie złapanych do roboty mężczyzn. Wieczorami wracały ofiary tych znęcań do domów, budząc trwogę i rozpacz swymi opowiadaniami i wyglądem.

Ojciec starał się, aby wszystkie sprawy na mieście załatwiały siostry. Bał się o nas i nie dawał nam wychodzić na ulicę. Mimo to, złapali mnie jednak, wyciąnęli mnie z domu.. Wzięli mnie do pracy w koszarach byłego 10 pulku artylerii. Zostałem straszliwie pobity.

Kiedy wróciłem do domu wieczorem, ojciec powiedział, żebym uciekł z bratem do Białegostoku, na stronę rosyjską. Przekonywał nas, że kobietom i ludziom starszym Niemcy nie zagrażają. Nie on jeden myślał w ten sposób. Wielu żydów z okolicznych miasteczek zjechało się do Łodzi, aby zorientować się, co zamierzają robić ludzie w dużym mieście i ewentualnie uciekać dokądś wraz z nimi. Dwóch moich kuzynów z okolic Kelce-Głowa, bratankowie ojca, przyjechało wtedy do nas. Z początku nie mogliśmy się zdecydować na opuszczenie domu i rozłąkę z rodziną. Ale w miarę jak wzmagały się prześladowania i łapanki mężczyzn, postanowiliśmy uciec razem z kuzynami.

Niemcy ustanowili w Łodzi Gminę żydowską. Nakazali żydom naszyć na zewnętrznej stronie odzieży żółtą łatę z Gwiazdą Dawida i napisem "Jude". Odtąd urzędnicy gminy przysyłałi rozkazy zgłaszania się do tych przymusowych robót.

Na początku grudnia postanowiliśmy wyruszyć w drogę i przedostać się do Białegostoku Żydom już zabroniono wtedy jeździć pociągami. Moja siostra Rajzel, która wyglądała jak aryjka, poszła z nami na Dworzec Kaliski kupić bilety. Pożegnaliśmy się z rodzicami i z siostrami. Ojciec nie chciał się całować i żegnać. Powiedział, że gdy on poszedł na wojnę w 1914 roku nie żegnał się z rodziną i dlatego wrócił do domu... Sądził, że teraz jest podobna sytuacja, ten sam los - i po pewnym czasie znów będziemy wszyscy razem. Nie miał pojęcia jak daleko był od prawdy. Nigdy już nie spotkaliśmy się ! Nigdy więcej nie zobaczyliśmy się !

 

Ucieczka na stronę rosyjską

Dojechaliśmy pociągiem do Warszawy bez wielkich przeszkód, ale rozmowy w wagonie o Żydach przepełniały grozą. Na Dworzec Wschodni dowiozła nas dorożka. I znów pociągiem do Małkini, mimo ostrego zakazu podróżowania i związanych z tym niebezpieczeństw.

W Małkini właśnie objęło władzę gestapo. Podobno dotąd rzadziło tu wojsko, które obchodziło się z ludźmi mniej okrutnie. Na stacji roiło się od esesmanów i gestapowców. Byli uzbrojeni i trzymali kije w rękach. Od razu napadli na wychodzących z pociągu i gnali ich w stronę szkoły, gdzie mieściło się gestapo.

Kuzyn mój został uderzony kijem w twarz. Niemiec trafił go w nos i w oko. Krew lała się z ran, nos był wykrzywiony. Kuzyn był młodym, przystojnym mężczyzną. Z zawodu był piekarzem. Myślał, że urządzi się po stronie rosyjskiej i pojedzie później po żonę i dzieci. Po pewnym czasie wrócił z bratem do miasteczka Kelce-Głowa, gdzie miał piekarnię. Brat jego udał się do Zołoszyna do swojej rodziny. Obaj nie wrócili już do nas więcej. Po wojnie dowiedziałem się, że zginęli wraz z rodzinami. Nikt z moich krewnych nie przeżył, prócz jednego kuzyna, który uciekł z narzeczoną na stronę rosyjską.

Esesmani kazali nam rozebrać się, oddać naszą odzież i wszystkie rzeczy. Dali nam ubrania odebrane ofiarom z poprzednich pociągów. Szukali w odzieży złota i pieniędzy. Mój brat miał przy sobie pieniądze, które zaszył pod kołnierzem palta.

Zagnali nas tego dnia do roboty. Po pracy zgonili wszystkich na  plac  
"neutralny" - po jednej stronie tego placu byli Niemcy, po drugiej - Rosjanie. Rosjanie nikogo nie przepuszczali na swoją stronę - a wracać na tereny okupowane przez Niemców, nikt nie chciał.

Tysiące ludzi znajdowało się na placu "neutralnym". Pozostawali tu długo. Umierali, kobiety rodziły dzieci - błagali Rosjan, żeby wpuścili ich na swoje terytorium. Niemcy nie wtrącali się do tego, co działo się na placu "neutralnym".

Nagle zauważyłem, że jakiś mężczyzna ma na sobie palto mojego brata. Miałem w kieszeni piędziesiąt złotych. Przed wyjazdem kazał mi ojciec schować je na szpulce pod nićmi. Przy zmianie odzieży w Małkini trzymalem tą szpulkę w kieszeni spodni, a spodni mi nie zabrali.
Zaproponowałem, aby zamienili się paltami. Jego było za małe, a brata za duże. Powiedziałem, że jestem gotów dopłacić. Zgodził się chętnie... 

Udało nam się przedrzeć nocą na stronę rosyjską. Około 3000 osób zaczęło napierać z wszystkich stron placu. Rosjanie nie mogli sobie dać rady. Nie strzelali w tlum. Obaj kuzyni byli z nami. Popędziliśmy do stacji kolejowej. Rano przybyliśmy na stację. Trzymała tu wartę rosyjska straż graniczna. Nie przeklinali, nie wyganiali. Rozdawali ludziom wrzątek do picia: "kipitok"... Napięcie zelżało. Byliśmy szczęśliwi, że mamy za sobą piekło niemieckie i grozę placu "neutralnego" - ziąb, deszcz, krzyki i błagania na otwartej, pełnej niebezpieczeństw przestrzeni.

Rosjanie pytali, kto chce jechać do Bialegostoku, a kto do  Warszawy. My poszliśmy z tymi, którzy mieli odjechać do Białegostoku. Po chwili wpadło kilkudziesięciu konnych strażników granicznych.

Wtargnęli w tłum pomiędzy tych, którzy jechali do Białegostoku, a tych, którzy do Warszawy. Zaczęli zaganiać tych pierwszych z powrotem na plac "neutralny", a tych drugich, którzy chcieli jechać do Warszawy - do pociągu do Białegostoku. Sądzili, że są to spekulanci i nie chcieli przepuścić ich. Ja z bratem zostałem znów wyparty na ten przeklęty plac!

Idąc w kierunku placu, zauważyłem nagle kuzynów, biegli w stronę  jakiegoś małego domku, w którym zniknęli. Straciłem ich z oczu i więcej  niczego nie wiedziałem o nich do końca wojny.

W nocy znów próbowałem przebiec przez granicę razem z innymi ludźmi. Biegliśmy kilka godzin. Zagubiłem w drodze brata.Wciąż widziałem jakieś reflektory. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Nad ranem zorientowałem się, że jestem na terenie niemieckim. Wtem spotkałem Polaka i Niemca. Było to obok koszar niemieckich. Złapali mnie na robotę. Wieczorem odprowadzili mnie z powrotem na plac "neutralny". Przy pracy odebrali mi palto i marynarkę. Zostałem w samej bieliźnie, a był to grudzień - mróz i śnieg. Na szczęście miałem na sobie kilka koszul. Zadowoleni z mojej pracy - szyłem dla nich i czyściłem odzież - pokazali mi drogę do stacji Zaręba-Kościelna.

Zapadała noc, a droga do Zaręby była daleka. Nie spałem kilka nocy. Dotarłem do pewnej wioski i zapukałem do chaty. Mówili po polsku. Poprosiłem o nocleg. Dowiedziałem się od gospodarza, że znajduję sie po stronie rosyjskiej. W chacie nie było miejsca, spali tam różni ludzie, gdyż domek był blisko granicy. Gospodarz jednak ulitował się nade mną. Widział, że drżę z zimna, bez palta i marynarki - kazał mi wejść po drabinie do stodoły i tam się przespać. Wpadłem głową w siano i natychmiast usnąłem, tylko nogi zostały na zewnątrz. Kiedy obudziłem się były skostniałe z zimna. Nazajutrz ruszyłem odrazu w dalszą drogę. Nogi miałem spuchnięte, ledwie je wlokłem. Musiałem przejść 3 km do Zaręby. 

Dotarłem tam po kilku godzinach. Poszedłem do bóźnicy, gdzie kierowali się wszyscy uciekinierzy żydowscy. W bóźnicy ogrzałem się, zjadłem cokolwiek. Na noc kazano mi ułożyć się na galerii, gdzie zwykle modliły się kobiety. Spało tam już wiele osób. Położyłem się obok nich i zasnąłem. Wtem zbudziłem się. Wydawało mi się, że Niemcy gonią za mną. Wpadłem w szok. Zeskoczyłem z galerii wprost na wysoki, wielki piec. Jak dzikie, zaszczute zwierzę, niczego nie rozpoznawałem, byłem nieprzytomny. Nad ranem przyszli miejscowi żydzi modlić się. Nastawali, żebym zlazł z pieca. Uspakajali, przekonywali. Mówili między sobą o mnie, że szkoda chłopca, chyba jest z dobrego domu, bo ma na sobie ładne koszule, ale pomieszało mu się w głowie...

Zlazłem wreszcie z pieca. Nakarmili mnie, wypytali kim jestem. Zaprowadzili mnie do krawca na rynku. Miał on moc pracy i chętnie przyjął mnie do siebie. Uszyłem mu palto, z którego był bardzo zadowolony. Jadłem z nim i spałem na stole w warsztacie.

Po tygodniu ruszyłem w dalszą drogę. Gospodarz rad byłby zatrzymać mnie przy sobie, ale ja pragnąłem dostać się do Bialegostoku i odszukać brata. Umówiliśmy się, że cokolwiek się zdarzy - spotkamy się w Białymstoku.

Za zarobione pieniądze kupiłem sobie palto na rynku u "Geli", gdzie sprzedawali używane rzeczy. Pożegnałem się z gospodarzem. Poradził mi pojechać sankami do Czyżewa, do stacji kolejowej. Stamtąd dojechałem już bez przeszkód do Białegostoku.

Pierwsze dni w Białymstoku

Ku mojej wielkiej radości, jeszcze tego samego dnia odnalazłem brata. Szedł właśnie ulicą z kuzynem, Chilkiem. Mieszkali w wynajętym pokoiku. Spali na podłodze. Ja znalazłem dla siebie miejsce w bóźnicy na ul. Odeskiej 8.

Na początku dostawaliśmy jedzenie ze specjalnej kuchni dla uciekinierów,  która mieściła się na ul. Brukowej. Prowiant dawali Rosjanie z magazynów wojskowych. Po pewnym czasie znalazłem pracę u jakiegoś biednego krawca. Przygarnął mnie i Szajkę do swego jednego pokoju. Pracę dostarczał nam Wajnsztejn, znany w mieście krawiec. Ja chodziłem zwykle po robotę i odnosilem gotową.  Zarabialiśmy grosze.

Wciąż napływali nowi uciekinierzy żydowscy. Bóźnice były przepełnione ludźmi szukajacymi ratunku od prześladowań niemieckich. Latem, w lipcu zajechało do Białegostoku moc wojska rosyjskiego i oddziały N.K.W.D. Mieli spis uciekinierów zamieszkałych w mieście.

W nocy zaczęli chodzić po domach i fabrykach i wyprowadzać ludzi. Zebrali ich na stacji kolejowej i wywieźli. Nie mieliśmy pojęcia dokąd ich wywożą i dlaczego. Nas nie złapali. Schowaliśmy się z bratem na strychu. Po pewnym czasie Szajka poszedł na ul. Odeską sprawdzić, co się dzieje z naszymi kuzynami. Mieliśmy nadzieję, że takiego młodego chłopca nie zaczepią. Brat mial wtedy szesnaście lat, a wyglądał jeszcze młodziej. Dowiedział się, ze kuzynowie zostali przyjęci do fabryki Bechera w Białymstoku. Po kilku dniach wyszliśmy z kryjówki. Myślałem, że łapanki ustały i siedziałem w domu u tego krawca.

Został jednak wydany rozkaz, aby ludzie, którzy trzymają u siebie uciekinierów zameldowali o tym na policji. Gospodarz, u którego krawiec wynajmował mieszkanie, zameldował o nas w komisarjacie. Nie mieliśmy pojęcia o tym. Pewnego dnia zjawił się milicjant i kazał nam pójść ze sobą na komisariat. Powiedział, żebyśmy wzięli swoje rzeczy. 

Pokazałem na policji pozwolenie na pobyt w okręgu 100 km od Białegostoku. Oficer, który nas przesłuchiwał nie wiedział co z nami począć. W końcu zdecydował, że możemy wrócić do domu, ale musimy opuścić miasto w ciągu 24 godzin. Mamy udać się w kierunku Słonima.

Kiedy byliśmy w komisariacie, zajechała nagle dorożka, z której wysiadł Żyd z kilkoma walizkami. Prosił o wysłanie w głąb Rosji. Mówił, że tylko tam można będzie przeżyć wojnę. Słuchałem stropiony. Może byłoby bezpieczniej pójść w jego ślady? Ale już otrzymałem pozwolenie na pozostanie w tym okręgu, bliżej domu i rodziców...   

Łudziłem się, że wojna skończy się szybko i będziemy mogli wrócić do rodziny. Nie wiedziałem jak słuszne było rozumowanie owego nieznajomego i jak wiele cierpienia mogliśmy sobie oszczędzić, gdybyśmy poszli jego śladem. Namawiał nas gorąco, ale nie zgodziliśmy się. Pojechaliśmy do Słonima.

Do Słonima i z powrotem do Białegostoku

Siedzieliśmy w stołówce, gdy zauważyłem mojego byłego klienta z Łodzi. Mieszkał na naszej ulicy. Pokazał, że ma na sobie ubranie, które uszyłem mu przed wojną. Mieszkał obecnie na rynku w Słonimie. Powiedział, że jest w tym mieszkaniu komórka na poddaszu i jeżeli chcemy, możemy tam spać. Przyjęliśmy chętnie tę propozycję, gdyż woleliśmy to, niż pobyt w bóźnicy.

Przez wzgląd na zaświadczenie z białostockiej milicji otrzymaliśmy paszport z paragrafem 38, to znaczy z zastrzeżeniem. Nie wolno nam było opuszczać miasta i znajdować się bliżej niż 100 km od granicy. Rosjanie nie mieli do nas zaufania, wszędzie szukali niemieckich szpiegów.

Pewnego dnia przyjechał z Białegostoku urzędnik odpowiedzialny za czyszczenie miasta. Potrzebował 100 osób do pracy, ale udało mu się zwerbować tylko 40. Postanowiłem zgłosić się do tej pracy. Szajka pozostał w Słonimie. Wolałem Białystok od Słonima.

Dali mi konia z wozem do wywozu śmieci, ale nie potrafiłem prowadzić. Przenieśli mnie do zamiatania ulic. Zarabiałem 210 rubli miesięcznie. Było to niewiele, ale nadarzyła mi się dodatkowa praca. Miałem pilnować nocą budki z papierosami. Otrzymywałem za to jeszcze 150 rubli. Wynająłem kąt do spania u pewnej kobiety.

Jednego wieczoru, gdy pilnowałem budki, siadła na ławeczce Hana "Jolczycha" (znana prostytutka białostocka) z jakimś pijanym kolejarzem. Kolejarzowi spadła czapka służbowa z głowy. Po ich odejściu podniosłem tą czapkę. Okazała się niezwykle pomocna. Robiłem rzekomo porządek w kolejce przy drzwiach, a to dawało okazję dostać się do sklepu i otrzymać trudne do zdobycia produkty...

Brat często przyjeżdżał do mnie. Zabierał cząść produktów i sprzedawał je na rynku w Słonimie i w bóźnicach. Zarobiliśmy trochę pieniędzy i zaczęliśmy posyłać paczki do domu do Łodzi. Nie wolno było wysyłać więcej niż jedną paczkę z danego miasta, staraliśmy się wysyłać z Wilna,  Baranowicz... Pomagało to bardzo rodzinie, pisali nam o tym w listach.
Po wojnie dowiedzieliśmy się od kuzynów, że ich rodzice mieli do nich żal, dlaczego oni nie posyłali im niczego. Kuzynowie byli zasłani do Archangielska i sami nie mieli tam co jeść.

 

 

Wybuch wojny między Niemcami i Rosją

22-ego czerwca 1941 roku siedziałem przy swojej budce z papierosami. Nagle usłyszałem huk bomby. Było to nad ranem. Ludzie wybiegli na ulice, krzyczeli, że wybuchła wojna. Ukazało się wojsko na ulicach i drogach. W pobliżu budki papierosowej znajdowała się  piekarnia pana Rydza. Zauważyłem, że wynoszą stamtąd worki mąki. Poszedłem tam także i wziąłem na plecy worek białej, pszennej mąki. Zaniosłem go do domu i wróciłem na ulicę.

Ludzie biegali do koperatywy i wynosili stamtąd rozmaite produkty. Panował tu szalony tłok. Wszedłem do środka. Nagle zjawili się żołnierze.  Zaczęli strzelać w tłum. Zabili kilka osób. Później zakopali ich ciała w pobliskim parku. Okrążyli koperatywę i zapędzili ludzi do jakiegoś domu, w którym stacjonowało wojsko. Obstawili cały dom. Powiedzieli, że strzelano do żołnierzy rosyjskich. Przestraszyłem się, że zostałem aresztowany z przeciwnikami rządu... Wśród aresztowanych znajdowało się także około 20 kobiet, które tłoczyły się przy koperatywie.

Niemcy zbliżali się do Białegostoku. Wieczorem żołnierze rosyjscy zostawili wszystko i uciekli. Ale jeden, mongolczyk, został na miejscu. Pilnowal z karabinem w ręku. Mie chciał odejść. Mówił -" Sowieci postawili mnie tu na posterunku - Sowieci mnie zdejmą". Został zabity przez Niemców....

Wróociłem do domu. Właściwie powinienem był mieszkać w bóźnicy wraz z 15 innymi Żydami zwerbowanymi do czyszczenia miasta. Ale kierowca, Polak z Lidy zaproponował mi, żebym zamieszkał u niego. Darzył mnie sympatią, a fakt, że jestem krawcem, przyczynił się do jego gościnności.  Mogłem umyć się i żyć wygodniej, niż w ciasnocie w bóźnicy, w Piaskach. Po pewnym czasie przeprowadziłem się do pewnej kobiety, bo jednak nie mogłem zbyt długo mieszkać u tego szofera. 

W czasie, gdy Rosjanie ostrzeliwali koperatywę, moja gospodyni została zabita. Brat   jej przyjechał z Zabłudowa i zabrał jej dziecko do siebie. Pozostałem w tym domu sam jeden.

Początek okupacji niemieckiej w Białymstoku

Niemcy wkroczyli do miasta. Podpalili bóźnicę wraz z ludźmi. 53 osoby spaliły się żywcem! Pewnej soboty złapali 5000 Żydów i wysłali w niewiadome. Następnej soboty - 3000 Żydów. Mówiono, że zastrzelili wszystkich w lasach za miastem.

Zostałem złapany na roboty wraz z kilkoma mężczyznami. Myliśmy auta, sprzątaliśmy, obieraliśmy kartofle. Przypadkowo natrafiłem na oficera, który odnosił się do mnie nieco lepiej. Dowiedział się, że jestem krawcem i zaczął mi dawać codziennie prywatną robotę. Oficer należał do oddziału zabezpieczenia  wojska w rozmaity sprzęt. Wziął właśnie stamtąd materiał i kazał sobie uszyć garnitur. Był zadowolony z mojej pracy. Powiedział do mnie nawet: "Schneidermeisster, jak cię wynagrodzić za ten garnitur?" Odpowiedziałem, że mam małego brata w Słonimie i pragnę go przywieźć do siebie.

Mieli akurat zawieźć benzynę do samolotów do Baranowicz. Powiedział ze śmiechem, że polecą stamtąd bombardować Moskwę... Kazał mi przyjść o wpół do piątej nad ranem, a zabierze mnie ze soba do Baranowicz i w drodze powrotnej przywiezie nas obu do Białegostoku.

Nie spałem przez całą noc z napięcia. Musiałem przejść kilka uliczek, a panowała godzina policyjna. Jednak przekradłem się między domami. Niemiec dał mi kawę i kawałek chleba. Pojechałem z nim do Słonima. Mijałem po drodze pracujących Żydów. Bito ich niemiłosiernie. Widziałem też moc żołnierzy rosyjskich wyprowadzanych przez Niemców z lasów. Brali ich do niewoli. Szli boso pod konwojem, buty mieli wieszone na plecach. Patrzyłem na to z przerażeniem, bo przecież marzyłem o bliskiej klęsce Niemców i o szybkim zakńczeniu wojny!...

Niemiec kazał mi wysiąść w Słonimiu na szosie i wrócić na to samo miejsce za 2-3 godziny. Pobiegłem do naszego dawnego mieszkania na Rynku w dzielnicy żydowskiej. Mąż gospodyni, szewc, komunista, popełnił samobójstwo.

Byłem brudny i zakurzony z drogi. Brat sądził, że uciekłem z jakiegoś lagru. Natychmiast wszystko mu wyjaśniłem, kazałem mu szybko wziąźć rzeczy i pójść ze mną na umówione miejsce. Szajka pracowal od dwóch tygodni przy kopaniu kopców na kartofle. Otrzymywał za to kilka kartofli i kawałek chleba. Tego dnia nie wzięli go akurat do pracy - nie spodobała się im jego kopaczka... Kierownik wziął innego na jego miejsce. Gdyby nie ten przypadek, nie spotkalibyśmy się wiecej nigdy!  A Szajka tak się przejmował, że nie wzięli go do pracy i nie dostanie swego kawałka chleba i kilku kartofli! Wieczorem przyjechaliśmy razem do Białegostoku.

Getto w Białymstoku

Niemcy utworzyli getto w Białymstoku. Oficer, dla którego szyłem, kazał swemu szoferowi przewieźć nasze rzeczy do pokoju przydzielonego nam przez Judenrat (Rada żydowska)w getcie. W pokoju tym zamieszkali razem z nami dwaj chłopcy z Warszawy - Marek Szelinger, krawiec - a drugi blacharz, Leon Pasternak,  z ul. Wolskiej 18.

Jeszcze przed założeniem getta posłał mnie ten oficer z jakimś żołnierzem po kilku mężczyzn do ładowania beczek. Nie mialem prawa sprzeciwiać się, tym bardziej, że była to dobra placówka, bo nie bili i dawali jedzenie.

Szliśmy miastem w kierunku dzielnicy żydowskiej. Nagle zjawił się pijany oficer niemiecki. Trzymał w ręku rewolwer. Wskazał na mnie i zawołał -  "Jude ! Jude! Muszę go natychmiast położyć!"  - żołnierz, który mnie prowadził, zdiął karabin i wycelował w pijanego oficera. Powiedział, że jestem ich krawcem i nie da mnie ruszyć. Oficer zrezygnował z zabicia mnie. - "Muszę dziś zastrzelić żyda!"- wrzeszczał.

Od czasu przybycia do getta więcej nie pracowałem na tej placówce. Judenrat posyłał nakazy zgłoszenia się do rozmaitych robót. Fachowcy, tacy jak krawcy, szewcy, czy ślusarze dostawali lepszą pracę i nieco lżejsze warunki.

Jednego dnia przyszedł pewien oficer niemiecki odpowiedzialny za budowę lotniska. Szukał krawców. Natychmiast zgłosiłem się wraz z bratem. Niemcy zabrali Polakom domy położone przy szosie i tam skoszarowali się. W tych domach pracowaliśmy dla inżyniera budowy we trzech: ja, Szajka i Marek Szelinger. Część Niemców z zespołu budowlanego chodziła w cywilnej odzieży i szyła sobie u nas ubrania. Mieliśmy specjalne ausweise i  każdego rana wychodziliśmy w grupie robotników z getta, a wieczorem wracaliśmy z powrotem.

Kobiety pracowaly na tej placówce jako sprzątaczki. Prowadził nas do roboty "Vorman", rodzaj kierownika, starszy, krzepki żyd, Maryński. Później Niemcy wywieźli go czarnym wozem za miasto wraz z innymi Żydami i zabili. Musieli przedtem wykopać dla siebie dół.

Szyłem właśnie garnitur dla inzyniera Rytnauera z Austrii, gdy wszedł do warsztatu główny dyrektor budowy lotniska, Bauleiter Fink. Kazał mi odłożyć garnitur Rytnauera i szyć dla niego. Wtem wszedł Rytnauer i zauważył, że odłożyłem na bok jego garnitur. Wziął szczotkę z grubym kijem i zaczął walić mnie po glowe i plecach. Bił do krwi. Do dziś pozostały ślady na ciele. Nie mogłem podnieść się z miejsca. Koledzy położyli mnie na koc i zanieśli do getta.

Nazajutrz poszedłem do Judenratu i pokazałem swe posiniaczone, poranione plecy. Nie mogłem wyjść do pracy w takim stanie. W gminie zwolnili mnie i brata od zapłaty czynszu, który wynosił 50 marek rocznie od "glowy"...

Po kilku tygodniach wróciłem na swą placówkę. Inżynier wyjaśnił, że zostałem pobity, gdyż zobaczył swój niedokończony garnitur na podlodze w kurzu i brudzie... Musiałem milczeć i szybko wykończyc dla niego robotę. Dał mi potem chleb, porcję masła i sera. Za piękny garnitur!

Akcja listopadowa 1941r.

1 listopada 1942 r. rozeszły się pogłoski, że Niemcy zamierzają zablokować getto i rozpocząć wysiedlenie Żydów. ściągali Żydów z okolic Bialegostoku.
Ukryliśmy się z Markiem Szelingerem w pracowni. Pozostaliśmy tu przez jedną dobę. Mój brat, który był zatrudniony na tej placówce jako ogrodnik, skrył się w piwnicy, gdzie Niemcy przechowywali kartofle.

Przez okno pracowni widzieliśmy jak Niemcy prowadzą szosą kolumny Żydów  z Zabłudowa i okolic. Na nas nikt nie zwracal uwagi. Nie zajrzeli nawet do pracowni, przekonani, że nie ma tu dziś nikogo. Wieczorem schowaliśmy się do jakiejś komórki pod stołami. Mieliśmy na sobie grube palta, mimo, że nie było jeszcze tak zimno.  Myśleliśmy, że będzie trzeba uciekać do lasu i tam się ukryć, dlatego wciąż mieliśmy na sobie ciepłe ubrania.

Leżeliśmy w kącie okryci tymi paltami. O siódmej rano przyszli do pracy Polacy z Warszawy, z kompanii Kelnera. Byli zatrudnieni na lotnisku. Nagle otworzyły się drzwi komórki i jeden powiedział, że są tu jakieś koce. Pochylili się i zaczęli ciągnąć z nas te palta, myśląc, że to koce. Odkryli nas i krzyknęli: "O, Żydzi leżą tu schowani! Dawajcie palta, a my nie powiemy o was Niemcom". Odpowiedziałem, że palt nie oddamy, bo zmarzniemy bez nich. Jeden z nich pobiegł do żandarmerii polowej, która
mieściła się w pobliskim budynku szkolnym - a dwóch trzymało drzwi z zewnątrz, żebyśmy nie mogli uciec.

Zaczęliśmy napierać i nagle otworzyły się drzwi komórki. Pobiegliśmy w stronę domu inżynierów niemieckich, dla których szyliśmy garnitury. Niemcy zauważyli nas, ale nie reagowali. Nie zorientowali się z początku co się tu dzieje. Wpadliśmy do piwnicy z kartoflami. Szajki nie było, pracowal w ogrodzie. Niebawem wszedł do piwnicy oficer z rewolwerem w ręku i sześciu żołnierzy z żandarmerii polowej (specjaliści od łapania partyzantów w lasach...). Jechali samochodami. Wejście do piwnicy mieściło się pod niskim sklepieniem. Oficer uderzył się o nie w głowę. Widziałem to.

Zamarliśmy ze strachu. żandarmi z krzykiem i wycelowanymi karabinami, zawlekli nas do budynku żandarmerii. Słyszeliśmy jak naradzali się między sobą, co z nami zrobić. Jeden zawyrokował - "umlegen", "położyć" ich, czyli zastrzelić. Byłem pewny, że to już nasz koniec. Wtem wszedł mój brat. Zawołałem do niego - "Po co tu wchodzisz? Mają zastrzelić nas !" -  To niech zabiją mnie również!"  - krzyknął. Było nas teraz trzech.

W tym samym budynku, starzy Niemcy z  tzw. kluczowej kompanii pilnowali rozmaitych planów i dokumentów mierniczych. Trzymali tu również plany miejsc, z których  zamierzali bombardować pozycje wroga. Bauleiter Fink widzial przez okno jak żandarmi prowadzą nas. Wysłał odpowiedzialnego grupy, w czarnym mundurze, żeby wytłumaczył żandarmowi, iż jesteśmy zatrudnieni przy materiałach służących do zaciemniania lotniska i dlatego musimy pracować dzień i w  nocy. Nasz pobyt na tym terenie jest legalny i konieczny. Getto jest zablokowane i nikt inny nie może przyjść do roboty.

Oficer żandarmerii kazał dwóm uzbrojonym żolnierzom odwieźć nas   ciężarówką. Nie wierzyłem własnym oczom, że jesteśmy z powrotem w getcie i możemy pójść do domu. Pędziliśmy jak na skrzydłach.

Getto pozostawało zamknięte. Niemcy wyciągali narazie tylko Żydów z małych miasteczek, z okolic Białegostoku  i wywozili ich w nieznanym kierunku. (Przeważnie do Treblinki).

Kontynuacja życia w Białymstoku

Kiedy skończyła się akcja wysiedleńcza, przyszedl do getta esesman Lenz po ludzi do pracy. Znów zwołał krawców, ślusarzy i innych rzemieślników. Ja z bratem też zgłosiłem się do pracy (zgłaszano się przy bramie getta na ul. Jurowickiej), gdyż praca dawała poczucie jakiegoś bezpieczeństwa. Zaprowadzili nas na ulicę Parkową. Niemcy wyrzucili stąd Polaków i zajęli wszystkie mieszkania na tej ulicy. Był tutaj skład drzewa i zatrudniali w nim Żydów z getta. My szyliśmy ubrania dla Lenza i innych esesmanów.

Jednego dnia Lenz przyszedł pijany do warsztatu. Podszedł do mnie i zaczął kłuć mnie ostrzem bagnetu wokół oczu, a potem przystawił bagnet do nosa i podciął mi nos. Był nieprzytomny, biała piana pokrywała mu usta. Stałem w bezruchu, zdrętwiały z przerażenia. Cóż mogłem zrobić?  Krew lała mi się z rozciętego nosa. Wreszcie dał mi spokój i odszedł.

Marek Szelinger pracował tu z nami również. Wieczorami wracaliśmy razem pod konwojem do domu w getcie. Wciąż jeszcze mieszkaliśmy tu w czwórkę - ja, brat, Marek i Leon Pasternak, blacharz z Wolskiej. Gotowaliśmy sobie kartofle, które przynosiliśmy z pracy. Niemcy pozwalali nam kupować kartofle u Polaków po drodze. Sprzedawali je w workach. Kupowaliśmy u nich też czasami masło, słoninę. Część tych produktów szmuglowanych przez bramę do getta, sprzedawaliśmy, co pokrywało kupno koniecznych nam produktów.

Z getta wynosiliśmy odzież, czapki i rozmaite rzeczy, które Polacy kupowali od nas dla okolicznych wieśniaków. Prowadziliśmy z nimi handel wymienny. Mieliśmy jeszcze też mąkę, którą wziąłem z piekarni obok hotelu "Ritz" w dniu wybuchu wojny. Utrzymywaliśmy się w ten sposób, wyczekując rychłego końca wojny i klęski Niemiec.

Akcja lutowa 1943

Na początku lutego 1942 r. powiedział do mnie Lenz, że wszyscy Żydzi muszą zginąć, więc jeśli mam złoto, czy inne wartościowe rzeczy, żebym mu je oddał... Zrozumiałem, że zapowiada się znów coś złego. Lenz chyba dowiedział się, że będzie znów akcja na Żydów w Białymstoku.

7 lutego Niemcy zamknęli getto. Mówiono, że wywiozą 20 000 tysięcy Żydów, gdyż musza zmniejszyć getto. Akcja rozpoczęła się. Zablokowano ulice i zaczęto wyprowadzać ludzi z mieszkań. Pędzono ich do pociągu poza obrębem getta.

W naszym domu była dobra kryjówka w piwnicy. Zaplanował ją mieszkający tu inżynier. Schowaliśmy się wraz z 50 lokatorami domu przy ulicy Polnej 18. Wchodziło się do piwnicy przez ubikację - schodziło w dół po drabinie. Wejście do piwnicy zostało zamurowane i nie można było poznać, że istnieje wogóle piwnica w tym domu. Zbiegliśmy tam z samego rana.

Jeden człowiek musiał zostać na zewnątrz, aby zamknąć otwór w ubikacji. Były to deski podłogi przy muszli  klozetowej. Została urządzona dla niego doskonała kryjówka na strychu - na jedną osobę. Gdyby został złapany, nikt nie mógłby otworzyć schronu z zewnątrz i nie moglibyśmy wydostać się stamtąd. Powietrze dochodziło do nas przez wąskie rury w dachu i tędy też wychodziły wydechy ludzkie.

Siedzieliśmy tutaj w ciemności i duchocie. świeca, którą próbowaliśmy zapalić, gasła z braku tlenu. Dzieci płakały. Kiedy słyszało się odgłos kroków łapaczy niemieckich, zakrywało się płaczące dzieci poduszkami by przydusić ich głosy, żeby Niemcy nie usłyszeli i nie wykryli nas. Panowało szalone napięcie i groza. Jednak nie znaleźli nas. Wieczorem łapacze poszli sobie. Wyszliśmy na dwór, szliśmy ukradkiem po ulicy. Łapanki trwały od 8 rano do 5 po południu. Wszędzie leżały trupy  zastrzelonych Żydów.

Niemcy ogłosili, że kto wyda gdzie ludzie schowali się, nie zostanie wywieziony. Jakiś starzec wskazał schron na strychu. Wyprowadzili wszystkich ze wskazanej przez starca kryjówki do bramy getta, a jego zabili na miejscu.

Nazajutrz znów zbiegliśmy do schronu. Ale ludzie nie dali wejść dwojgu płaczącym dzieciom. Powiedzieli, że muszą zostać w mieszkaniu, inaczej zginą przez nie wszyscy. Rodzice zostawili je w mieszkaniu a sami ukryli się razem z nami... Niemcy przetrząsnęli wszystko, ale okazało się, że dzieci nie wzięli. Wieczorem znaleziono je w kołyskach zdrowe i całe.

Nie chciałem więcej ukrywać się w tym schronie. Miałem przeczucie, że to źle się skończy. Pragnąłem wydostać się z getta na aryjską stronę. Znałem dobrze pobliski dom na ulicy Przejazd 3. Wieczorem po następnym dniu akcji, postanowiliśmy w piątkę wydostać się z getta.

Powoli zaczęliśmy przekradać się przez drewniany płot. żandarm trzymający wartę akurat się oddalił. Jeden po drugim biegliśmy do domu na ul. Przejazd 3. Leon siedział na płocie i wciągał nas do góry, a stamtąd zeskakiwaliśmy po cichu, pełni strachu. Gdyby żandarm nas zauważył,  zastrzeliłby jak psów. Weszliśmy do jakiegoś pustego mieszkania. Kilka desek podłogi było wyjęte. Dom ten należał przedtem do getta i widocznie Żydzi zaczęli tu urządzać kryjówkę. Wcisnęliśmy się w ten otwór. Leżeliśmy tam 48 godzin. W ciągu całego czasu nie zmrużyłem oka. Czuwałem nad wszystkimi. Nagle usłyszałem tupot buciorów. Zbudziłem chłopaków aby przestali chrapać.

Wszedł żołnierz niemiecki. Położył karabin na podłodze  nade mną i zapalił papierosa. W schronie nikt już nie spał. Spodziewaliśmy się najgorszego! Niemiec niczego nie szukał, wypalił papierosa, wziął karabin i wyszedł. Mieszkanie stało otworem, nie było tu nawet drzwi.

Leżelismy samotni i odcięci od ludzi. Ciążyło to bardzo. Postanowiliśmy wrócić do getta i sprawdzić, co tam się dzieje. Znów przekradliśmy się  przez ten płot. Leon wskoczył pierwszy i jak przedtem wciągał nas na drugą stronę. Ja byłem zwykle ostatni. Chciałem się upewnić, że brat i koledzy przeszli w porządku. Wróciliśmy do mieszkania na Polną 18. Kryjówki pod ubikacją nie wykryto, mogliśmy tam spokojnie przetrwać... Ale kto mógł wtedy przewidzieć cokolwiek?

Poszliśmy do Judenratu dowiedzieć się jaka jest sytuacja. Po drodze widzieliśmy powieszonego człowieka. Ludzie opowiedzieli nam, że pochodził ze Słonima, nazywał się Melamed. Jego rodziców zabito a on uciekł do Białegostoku. Nie chciał się schować w czasie akcji. Kiedy weszło do mieszkania dwóch esemanów i krzyknęli - "Jude!" - oblał jednego z nich kwasem solnym.

Oślepiony esesman strzelił i trafił w swego kolegę. Melamed uciekł. Niemcy ogłosili, że wymordują całe getto wraz z Judenratem, jeśli nie dostarczą winnego. Markus, komendant żydowskiej policji i Efraim Barasz, prezes Judenratu byli odpowiedzialni za odnalezienie go. Melamed jednak zgłosił się sam. Niemcy ustawili przy gminie szubienicę i powiesili go.

Dowiedzieliśmy się, że Żydzi pracujący dla SD i SS mają przyjść z rodzinami do budynku Judenratu i przeczekać tam akcję. Wziąłem ze sobą sąsiadkę, panią Szpitalną i powiedziałem, że to moja matka i siostra. Żołnierz niemiecki pilnował, żebyśmy nie zostali złapani i wywiezieni. Byliśmy potrzebni Niemcom. W getcie łapano tysiące  ludzi i prowadzono do pociągów. Niektórzy Żydzi poszli do szpitala, myśląc, że tam się uratują. Ale okazało się niebawem, że Niemcy wyprowadzili wszystkich ze szpitala na cmentarz na żabiej i tam ich rozstrzelali.

Widziałem przez okno jak ich prowadzili. Zauważyłem wśród nich Berenhejma, Właściciela dużej restauracji w Łodzi. Berenhejm miał również w Białymstoku małą restaurację. Jadali u niego Niemcy i policja. Schował się w szpitalu wśród chorych i został wyprowadzony wraz z nimi. Polowanie na Żydów trwało cały tydzień. Potem wróciliśmy do pracy na placówkę poza gettem. Rudy Lenz chwalił się przede mną, że zastrzelił własnoręcznie 2000 Żydów w getcie. Na ulicach leżały trupy. Niemcy strzelali do kalek, dzieci... Po akcji kazali Żydom uprzątać ulicę i pochować zabitych.

W składzie drzewa pracował pewien dobry, delikatny chłopak. Jednego dnia zachorował i nie przyszedł do roboty. Nazajutrz Lenz kazał mu zdjąć spodnie, a drugiemu Żydowi bić go. - "Dziesięć batów na goły tyłek, mocno, inaczej sam oberwiesz! - Było to z samego rana. Mężczyźni i kobiety, którzy tam pracowali, patrzyli i płakali.

 

Likwidacja getta Białegostoku, sierpień 1943 r.

Wciąż się zastanawiałem, gdzie by się ukryć, żeby móc przetrwać do końca wojny. Myślałem o strychu obok naszej pracowni. Ale co z żywnością? Gdzie ją weźmiemy? Polka, która pracowała u Niemców jako gospodyni, chciała mnie schować u siebie w piwnicy - ale tylko mnie jednego. Nie zgodziłem się, bo nie chciałem rozstawać się z bratem.

Marek Szelinger i Leon Pasternak skontaktowali się z grupą, która uciekła do lasu. Wykradli karabiny, które leżały w skrzyniach. Ja nie chciałem iść do lasu, bałem się. Szajka skarżył się, że ma słabe nogi, ledwo może chodzić do pracy. Mówił, że co ma być z wszystkimi Żydami w getcie - niech będzie z nami. Koledzy starali się przekonać nas, że ucieczka do lasu, to jedyna szansa na życie. Mają kryjówki i broń, jest ich cała grupa. Leon był przewodnikiem grupy.

Pewnego dnia przewozili broń do lasu, było ich trzech czy czterech na łódce. Łódka wywróciła się, Marek miał na sobie grube palto i karabin. Utonął. Zawiadomiła nas o tym z płaczem jego dziewczyna.

Pozostałem z bratem w getcie. Pracowaliśmy na naszej placówce do niedzieli
15 sierpnia 1943 r. O jedenastej w nocy usłyszałem dźwięki orkiestry. Nie wiedziałem co to może oznaczać? Niemcy maszerowali wokół getta i przy dźwięki orkiestry obstawiali je wojskiem ze wszystkich stron. Pobiegliśmy do dziewcząt, z którymi zaprzyjaźniliśmy się w getcie. Pomagaliśmy im trochę, przynosząc żywność z placówki. Wszystkim były wiadome ostatnie wydarzenia. Powiedziały, że to już nasz koniec!

Poszliśmy do gminy. Ludzi, którzy pracowali dla SS i SD nadal trzymano osobno. Innych wygnano na pole w Zielonkach, poza getto. Nagle usłyszeliśmy strzelaninę. Jakaś organizacja młodzieżowa od strony ul. Jurowickiej - otworzyła ogień w stronę Niemców. Być może Leon Pasternak był wśród nich. Esesmani wycofali się z tej dzielnicy i posłali czołgi w kierunku strzelających. Podpalili wszystkie domy, z których Żydzi strzelali.

W poniedziałek 16 sierpnia 1943 r. wyprowadzili nas, wraz z pracownikami gminy, żydowską policją oraz strażą ogniową getta, na pole w Zielonkach. Znajdowali się tam niemal wszyscy Żydzi z getta - około 75 000 osób! Wokół tego pola był pierścień esesmanów, wewnątrz krąg Ukraińców. Jedni i drudzy nosili czapki z trupią czaszką. Wciąż szukali u nas zegarków, biżuterii. Bili po głowach kolbami karabinów, popychali na drugą stronę pola. Ludzie rozdeptywali się na śmierć, gubili dzieci. Kto upadł, został rozdeptany.

Jednego dnia Niemcy zażądali10 000 dzieci w wieku od pięciu do dziesięciu lat. Powiedzieli, że poślą je na naukę. Ukraińcy wyrywali matkom dzieci. Wywieźli je na stracenie. Jeden ze ślusarzy na naszej placówce miał dziesięcioletniego synka. Opowiedział mi o wszystkim co się tam działo!

Ukraińcy przeszukiwali porzucone tobołki i paczki. Panował szalony upał a nie było wody do picia. Widziałem, jak Niemiec zastrzelił biegnącą w opętaniu kobietę. Była na wpół przytomna, w szoku. W czwartek strażnicy przywieźli wodę w beczkach. Mój brat powiedział, że gdyby dali mu napić się wody, zgodziłby się, żeby go potem zastrzelono...

Nagle zajechało na pole jakieś auto niemieckie i usłyszeliśmy wołanie przez głośniki, że pracownicy SS i SD mają wystąpić naprzód. Wywoływali nazwiska. Moje było pierwsze. Byłem majstrem krawieckim. Na liście było pięćdziesięciu robotników. Drgnąłem na dźwięk swego nazwiska. Jakaś kobieta stojąca obok mnie powiedziała, że z pewnością przeżyję wojnę i muszę opowiedzieć światu co tutaj widziałem! Nie wierzyłem w taką możliwość.

Szedłem z bratem i krawcem Wajnsztejnem w stronę auta. Wajnsztajn jednak cofnął się, nie chciał rozłączyć się z rodziną. Na jego miejsce wsunął się ktoś, kto nosił to samo nazwisko... Pracował w straży pożarnej w getcie, ale umiał trochę szyć (był synem krawca) i postanowił skorzystać z szansy ratunku. Niemcy zgromadzili około 100 pracowników z różnych placówek, ustawiono beczki z wodą i pozwolono nam pić. Mój brat był szczęśliwy!

W czwartek 9 sierpnia, załadowali nas na ciężarówki i zawieźli do więzienia przy szosie baranowickiej. Byłem szczęśliwy, że nie znajduję się na tym okropnym polu w Zielonce. Dostaliśmy trochę jedzenia! Nazajutrz zaczęliśmy pracować. Szyłem odzież dla żony i rodziny Rotha, komendanta więzienia. Innych mężczyzn wzięli do wykopywania trupów ze wspólnych grobów i spalania ich. W ten sposób zacierali ślady swych zbrodni. Jeden mężczyzna z tej grupy uciekł do lasu, ale wkrótce wrócił do nas. Zapytałem go, dlaczego to zrobił? Odpowiedział, że nie mógł znieść samotności w lesie.

Niemcy rozkazali robotnikom żydowskim (było ich 80) wykopać doły w lesie. Po wykonaniu roboty, zaczęli strzelać do nich. Zabili 79. Jeden uciekł. Był to właśnie ten, który powrócił dobrowolnie do więzienia. Opowiedział mi o tym wszystkim już po wojnie, gdy spotkaliśmy się w Łodzi.

Kiedy wybrali tych 80 młodych ludzi, do pracy za miastem, chciałem dołączyć się do nich. Widziałem, że w więzieniu pozostają tylko starsi i bałem się, że nas zabiją. Co tydzień przyjeżdżał czarny wóz, zabierał kobiety i ludzi starszych. Wywozili ich i zabijali a potem zakopywali w dołach, w lasach.

Roth nie dał mnie i bratu dołączyć się do tej grupy. dwukrotnie wyciągnął mnie stamtąd i wepchnął do starszych. Widocznie wiedział, że mają ich rozstrzelać. Pracowaliśmy dla Rotha przez kilka miesięcy, moje szycie podobało mu się i było mu potrzebne. Tutaj również byłem majstrem krawieckim. Mogłem brać do pomocy kogo chciałem.

W celach panowała ogromna ciasnota. Wciąż łapali i sprowadzali do więzienia ludzi ukrywających się w getcie. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Wywozili ich potem tym czarnym wozem. Prosiłem Rotha, żeby dał im jeszcze jedną celę. Nie będą tak stłoczeni, będą mogli spać. Z powodu tłoku, mogli tylko stać! Właśnie szyłem niebieski kostium dla jego żony i może dlatego Roth spełnił moją prośbę.

Abrama Bendera, krawca (obecnie mieszka w Jerozolimie) wyciągnęłem z celi. Powiedziałem mu, że mogę wziąźć go do pomocy. Odpowiedział mi, że dopóki ma oczy otwarte, wierzy w szansę przeżycia i chętnie będzie pracował. Bender został potem wysłany z nami do obozu. Po wojnie odnalazł swą żonę.

W obozie w Stutthofie

W tym miejscu urywa się wstrząsająca opowieść Mońka, zmarł 2 lipca 1986. Dalszy ciąg przeżyć Mońka opowiedziała mi jego żona, Sabina Sieradzka, pochodząca z Lublina i uratowana z Shoa po aryjskiej stronie w okolicy Lublina.

***

Z więzienia przy szosie baranowickiej, Moniek został wysłany wraz z bratem - Szajką i krawcem Benderem do obozu w Stutthofie. Moniek pracował tam również jako krawiec. W maleńkiej komórce, która mieściła się naprzeciw komory gazowej i krematorium, reperował mundury niemieckie zwożone z frontu. Pewnego razu wszedł do jego komórki esesman, który okazywał mu pewne względy. Akurat spadł na ziemię mundur. Esesman zdzielił go przez plecy grubym kijem - na całe życie pozostał mu ślad tego "łaskawego" Niemca!

W ciągu dwóch lat swej pracy w komórce naprzeciw komory gazowej, codziennie widział Moniek szeregi nagich kobiet pędzonych na śmierć. Słyszał ich krzyki, jęki, modły. Widział, jak przewożono na ręcznych wózkach ich zwłoki do krematorium, na spalenie. Oddychał dymem palonych ciał. Było to piekło, którego nie zapomniał nigdy, do końca swego życia.

Moniek był świadkiem mordu tysięcy kobiet, które zostały zatopione na specjalnym okręcie, gdyż nie było miejsca, ani czasu na zagazowanie ich w obozie. Zwożono potem na wózkach stosy ich ciał do krematorium. Patrzył na to bezustannie ze swej pracowni w komórce.

Marsz śmierci i wyzwolenie

Zimą 1944 r., kiedy Rosjanie zbliżali się, Niemcy wywlekli więźniów z obozu i pędzili pieszo do Rzeszy. Szli dniami i nocami, bez odpoczynku, bez jedzenia. Moniek ważył wtedy 37 kg. Kto szedł zbyt wolno czy okazywał słabość - strzelali do niego! Brat Mońka zachorował na tyfus. Moniek wlókł go, resztkami siłami. Pewnej nocy, pozwolili im Niemcy położyć się w jakiejś stajni przy drodze. Moniek oparł głowę na czymś twardym. Więźniowie leżeli w strasznej ciasnocie. Nad ranem okazało się, że był to trup...

Marsz śmierci ze Stutthofu do Niemiec trwał około sześciu tygodni. Dognało ich wojsko rosyjskie. Zostali uwolnieni, uratowali się! Było to w kwietniu 1945 r.

Moniek z bratem powrócił do Łodzi. Poznał Sabinę, także cudem uratowaną z zagłady. Po kilku miesiącach pobrali się, w sierpniu 1945 r. Po pewnym czasie wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, gdzie przyszedł na świat ich syn. Po latach osiedlili się w Izraelu.