Platforma dialogu polsko-żydowskiego
 
 
 

ŻYD ODCZAROWANY
Sylwia Frołow 

            Najpierw poznałam antysemitę. W pierwszej połowie lat 80., w Wieliczce. Antysemita był płci obojga, w wieku 15-80 lat, z wykształceniem podstawowym bądź średnim i absolutną pewnością własnych poglądów. Książek nie czytał, telewizję oglądał, choć z przekonaniem, że kłamie, i regularnie chodził do kościoła. Uwielbiał Lecha Wałęsę, Solidarność, jeśli był płci męskiej – również alkohol. W gruncie rzeczy bardzo sympatyczny, prowadził nocne Polaków rozmowy, oplotkowując sąsiadów i ustrój. Chyba tylko jednej rzeczy nie lubił – Ruskich. I na pewno jednej rzeczy nienawidził – Żydów.
Początkowo każdy wyjazd z inteligenckiego Krakowa do Wieliczki traktowałam jak wypad do skansenu. Było ciekawie, bywało śmiesznie. Antysemitę uznałam za dobry materiał na anegdotę. Tym bardziej że nie do końca pojmowałam, o czym on mówi. Nie znałam ani jednego Żyda, ba, nawet nie byłabym wówczas w stanie go sobie wyobrazić. Należałam do pokolenia urodzonego tuż przed Marcem’68 i kiedy poszliśmy do szkół, tematu żydowskiego nie było. Został przed nami dobrze zamilczany. A kiedy w szóstej klasie wieziono nas na obowiązkową wycieczkę do Auschwitz-Birkenau, słyszeliśmy od przewodników o pomordowanych Polakach, Rosjanach, Węgrach, Francuzach... Słowo „Żyd” nie padło ani razu.
A w tym podkrakowskim miasteczku nagle w latach 80. XX wieku poznałam Żyda, którego nie było, a jednak był wszędzie. Niczym Bóg, którego ukrzyżował. Kiedy antysemita zaczynał mówić o Żydzie, zmieniał się na twarzy. Tężały mu rysy, usta przybierały konfidencjonalny kształt, oczy emanowały specyficznym blaskiem. Był to prawie religijny przekaz uświęconej wiedzy przodków. Moje początkowe rozbawienie zaczęło się przeradzać w zadziwienie, pomieszanie, by na końcu przeistoczyć się w przerażenie. Bo oko w oko stanęłam z czymś, czego nie byłam w stanie ogarnąć. To była sfera demonologii, w której człowiek poruszał się na oślep, zdając się wyłącznie na intuicję. W naturalnym ludzkim odruchu próbowałam stanąć w obronie Żyda, ale tylko bezradnie waliłam głową w potężny mur pewności antysemity. Znalazłam się w morzu antysemityzmu, osamotniona, na dodatek obca, z ruskobrzmiącym nazwiskiem.
Chciałam dociec, zrozumieć, by nie popaść w ten sam stan – nienawiści do ich ksenofobii.
Wieliczka jako małomiasteczkowa społeczność dobrze nadaje się na obiekt socjologicznych rozważań, bo to skondensowana polskość, a jednocześnie mikrokosmos złożony z wielonarodowościowych pierwiastków. Sól, swego czasu cenniejsza od złota, przyciągała do kopalni ludzi z wielu stron świata, przez co dzisiaj mamy do czynienia z nazwiskami niemieckimi, czeskimi, ukraińskimi, pochodzenia tatarskiego, a nawet ormiańskiego. Tygiel narodowościowy trwał przez wieki, by stać się swego rodzaju monolitem wobec jednego wspólnego wroga – Żyda. I to dało mi do myślenia. Zaczęłam studiować historię miasta.
Dochody z żup krakowskich wnosiły potężny wkład finansowy do skarbu państwa (w XIV w. nawet 1/3 całego dochodu), co samo przez się rodziło klimat rywalizacji i konfliktu. Zabiegano o możliwość osadnictwa w Wieliczce, dostępu do złóż, dzierżaw, handlu itd. Żydzi okazali się zręcznymi pośrednikami, szybko pomnażając swe dochody, co w oczach prostych górników (różnej narodowości, ale chrześcijańskiego wyznania) urosło do rangi ciężkiego grzechu, przy czym społeczność żydowska nie starała się, jak inne nacje, zasymilować. XVI-wieczne prawo de non tolerandis Judaeis (które przeczy powszechnemu przekonaniu o pełnej tolerancji państwa Jagiellonów) zmusiło ich do założenia pod miastem własnej osady, potem wzdłuż szlaku handlowego zajazdów i karczm (przyczyna poważnego wśród wieliczan alkoholizmu – słyszałam takie usprawiedliwienia). Z dzisiejszej perspektywy przedsiębiorczość godna podziwu, ale wówczas traktowana z wrogością i podejrzliwością cnotliwego chrześcijanina, dla którego pomnażanie majątku było występkiem wobec Boga.
Tak wyposażona w wiedzę historyczną, zaczęłam inaczej patrzeć na wielickiego antysemitę, dostrzegając w nim ofiarę własnych uprzedzeń, kompleksu, życiowej niezaradności i konserwatywnego katolicyzmu, który stworzył mitologiczną nadbudowę i utwierdzał przez setki lat. Demon znalazł swoje uzasadnienie.

            Wraz z demokracją przyszło nowe. Wieliczka z dnia na dzień przeobrażała się z obskurnej mieściny w urokliwe miejsce. Mieszkańcy podjęli prywatną inicjatywę, otwarli się na świat, ich dzieci rozpoczęły studia, ruszyły za granicę, obcokrajowcy zaczęli tłumnie zjeżdżać do kopalni. Nawet kierowcy busów nauczyli się najważniejszego słowa-klucza „salt mine”. Zaś antysemita pozostał antysemitą.
A więc istnieć musiał jakiś głębszy podtekst zjawiska, do którego  wciąż jeszcze nie dotarłam.

W październiku 2007 r. krakowskie Centrum Kultury Żydowskiej zorganizowało dyskusję na temat antysemityzmu, za punkt wyjścia uznając 20. rocznicę publikacji na łamach „TP” słynnego tekstu Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto”. Udział wzięli ks. Adam Boniecki, Adam Michnik i Tomasz Terlikowski, moderował zaś prof. Jan Woleński. Publiczność dopisała, w moim odczuciu raczej ze względu na dobór dyskutantów niżli sam temat, a była przy tym tak jednolita światopoglądowo, że można by uznać, iż Polska wyłącznie inteligencją stoi. Szczypty dziegciu do tej beczki miodu dodał jeno redaktor Terlikowski, dzielnie stając w obronie Polaków, którzy nie mogą pochować swoich Żydów, bo wciąż nie pochowali najbliższych w Katyniu, co przyjęte zostało przez salę zgodnym oburzeniem. Doszło w końcu do tego, że zaczęłam się duchowo solidaryzować z Terlikowskim. Bynajmniej nie na poziomie światopoglądowym; był to odruch wzięcia w obronę uciśnionej mniejszości, choćby li tylko na poziomie intelektualnym.
Mimo takiej zgodności, nikt podczas dyskusji nie udzielił mi satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego w XXI wieku, po wejściu do najważniejszych układów międzynarodowych, w sytuacji gdzie Polska z wasala stała się wreszcie partnerem, demonologia wciąż ma się tak dobrze. 
Owszem, ładnie zabrzmiała wypowiedź Adama Michnika, przytaczającego słowa angielskiego przyjaciela, który na jego pytanie: „Dlaczego w Wielkiej Brytanii nie ma antysemityzmu” odpowiedział: „Bo my nie czujemy się gorsi od Żydów”. Pan Adam lubi błyskotliwe konkluzje, za co z kolei ja go lubię. I coś z pewnością na rzeczy jest, bo aspektu psychologicznego wykluczyć nie można. Ale naczelny „Gazety Wyborczej” ominął w ten sposób całą historię skomplikowanych relacji angielsko-żydowskich, których korzenie sięgają XI wieku. To Wilhelm Zdobywca zaprosił pierwszych Żydów na Wyspy, licząc na korzyści wynikające z przypływu ich kapitału oraz umiejętności kupieckich. Do konfliktów z chrześcijańską ludnością doszło bardzo szybko. Co z kolei władcy angielscy wykorzystywali w cyniczny sposób, z jednej strony pełnymi garściami czerpiąc z żydowskich możliwości, a z drugiej trzymając ich w szachu jako społeczność zagrożoną. To tu w 1144 r. sformułowano oskarżenie przeciwko Williamowi z Norwich, który miał rzekomo z Żydami zamordować chrześcijańskiego chłopca, by z jego krwi robić macę. I mit ten zawojował potem całą Europę.
W 1218 r. arcybiskup Canterbury nakazał Żydom nosić biały prostokąt, zaś ich arystokratyczni dłużnicy szczuli pospólstwo, by plądrowało żydowskie domy przy okazji niszcząc księgi z rejestrem długów. Po kilku pogromach (tak jest, w tym też Anglicy byli prekursorami), kiedy Edward I nawiązał kontakty handlowe z kupcami włoskimi, posiadającymi watykańskie błogosławieństwo, Żydów z Anglii wyrzucono. Ponownie pojawili się w drugiej połowie XVI w., za protektoratu Cromwella, który wykalkulował, że zrujnowany wojną domową kraj potrzebuje napływu kapitału. A to, że był osławionym pogromcą katolików, z pewnością przy podejmowaniu decyzji odegrało niebagatelną rolę. Potem Żydzi sfinansowali wojny o sukcesję hiszpańską w Niderlandach i wykazali się szczególną lojalnością podczas powstania jakobinów w 1745 r., za co w nagrodę dostali „ustawę żydowską” zezwalającą na przyjęcie obywatelstwa brytyjskiego. Tak, rzeczywiście w skali europejskiej antysemityzm brytyjski od tego czasu był dużo słabszy. Sądzę jednak, że w imperium, gdzie słońce nigdy nie zachodziło, styk kulturowo-etniczny był na tyle urozmaicony, że jedna ksenofobia bladła na tle wielu innych. I tylko tyle.
Potem w Centrum wyszedł na środek sali ksiądz, zadając pytanie, dlaczego we wszystkich krajach, gdzie przebywają Żydzi, budzą silną niechęć, by samemu sobie natychmiast udzielić odpowiedzi, że sprawę należy interpretować w kategoriach eschatologicznych. Żydzi są narodem wybranym, więc muszą cierpieć...
I tu mnie olśniło.
Ksiądz wskazał clue. Po pierwsze, trzeba  o d c z a r o w a ć  Żyda! Zdjąć z niego całe odium mitologii, którą posługują się nawet ci przyjaźnie nastawieni.
Racjonalnie rzecz ujmując, wygląda to tak: naród Księgi, od kołyski obcujący ze słowem pisanym, nie zna problemu analfabetyzmu (Polacy borykali się z tym jeszcze 50 lat temu). A więc dzięki prostej zasadzie „poczytaj mi mamo” byli w stanie  przez wieki stworzyć solidny fundament intelektualny. Mając tak dobrą bazę, wyprzedzali o krok milowy inne narody, na dodatek jako obcy, zmuszani ciężkimi warunkami do wymyślania sposobów na przeżycie. Że budzili kontrowersje – zgoda, że wzbudzali zazdrość – zgoda, że byli w stanie osiągnąć więcej niż inni – ależ tak! Ośmielę się postawić tezę, że to najinteligentniejszy naród świata. Wystarczy zajrzeć do encyklopedii i dokonać statystyki wybitnych osobowości kultury oraz nauki. To efekt rozwoju intelektu na bazie słowa pisanego i żywego kontaktu z innymi kulturami. Wszystko. Bez eschatologii, czarnej magii i spisku dziejowego. Niby proste, a o tym się nie mówi. W Centrum też nikt tego nie wyartykuował.
Prof. Błoński pisał: „Istnieje o tych sprawach ogromna literatura, pamiętnikarska i historyczna, o której mamy w Polsce bardzo blade pojęcie...”. Minęły 22 lata i niewiele się w tej materii zmieniło. Dwie słynne książki Jana Tomasza Grossa (maksymalnie przepojone emocją) tylko utwierdziły przekonanych po obu stronach barykady.
Koledzy mojego 14-letniego syna nie lubią Żydów. Dlaczego? Bo nie! Z pewnością wynieśli to z domu, a szkoła w napiętym programie ma za mało miejsca na historyczne analizy. Szkoła operuje faktami: był Holokaust, były obozy zagłady. To za mało dla wielopokoleniowej, a więc już genetycznej infekcji.
Z drugiej strony zauważam dylematy ludzi pochodzenia semickiego, którzy mają problem z własną tożsamością. Odżegnują się od swoich korzeni, stawiając na polskość, szczególnie, gdy ktoś im to wytknie (vide Tyrmand i jego kurlandzkie pochodzenie). I to nie tylko jest kwestia poholokaustowej traumy, dostrzegam w tym czynnik psychologiczny, rodzaj zawstydzenia za kazimierskiego chałaciarza. Znam problem z autopsji.
Przez kilka lat przeprowadzałam dla „Nowej Polszy” rozmowy z przedstawicielami polskiej kultury i nauki. Niemal za każdym razem zadawano mi pytanie: „Czy pani jest Rosjanką?”, co uważałam za rzecz naturalną, nawet sympatyczną, bo obie strony wiedziały, że mowa jest o Rosji Czechowa, Szestowa, Prokofiewa i Tarkowskiego. Ale nie zawsze tak było. Przez długie lata borykałam się z poczuciem winy (miałam to poczucie) za sowieckiego sołdata z kałachem na sznurku, który w drodze na Berlin kradł zegarki i brał wszystkie baby i kozy. Doszło nawet do tego, że przedstawiałam się tylko imieniem (wiem, że córka gen. Jaruzelskiego po wybuchu stanu wojennego miała ten sam problem). Przemiana musiała dokonać się we mnie samej, by konfrontacja ze stereotypem przestała być koszmarem. I tylko raz potem, podczas rozmowy z wybitną krakowską aktorką, usłyszałam: „A ja was nie lubię!”. Ale ta szczera deklaracja już tylko mnie rozbawiła, bo wiedziałam, że aktorka wystawia tym świadectwo sobie, a nie mnie. By jednak osiągnąć ten stan uświadomienia, musiałam przejść kilka lat treningu. Poza tym Rosjanin w Polsce zawsze budził emocje ambiwaletne, więc droga od niechęci do sympatii wcale nie okazała się tak długa.
I zastanawiam się teraz, ilu z moich rozmówców, gdybym na przykład nosiła nazwisko Silberstein, zadało mi pytanie: „Czy jest pani Żydówką?”. A jeśliby nie zadali, to dlaczego? Czy o jedną narodowość pytać można, a o drugą nie wypada?
Oczywiście mam świadomość, że wchodzi tu w grę kwestia asymilacji, zwłaszcza licznej grupy inteligencji, która jest polska i chce być polska (zresztą, to szalenie cenna tkanka polskości). Ale to wielu z nich właśnie zadawało mi pytanie o narodowość, którego ja bym im nie zadała. W ten sposób tworzy się klimat zmowy: ja wiem, ty wiesz, że ja wiem, tyle że nic z tego prócz niezdrowej atmosfery nie wynika. I stajemy się uczestnikami spektaklu granego według antysemickiego scenariusza.
Sądzę, że w głównej mierze winny temu jest fakt, iż w Polsce (chociaż innych krajów dotyczy to w równym stopniu) funkcjonują tylko dwa polaryzujące wyobrażenia Żyda. Antysemicki typ rządzącego światem oszusta i ten oficjalny – ofiary, a w to jeszcze wpisuje się izraelsko-palestyński konflikt, co razem daje silną dawkę szaleństwa. Z której strony by nie spojrzeć, obwarowanie emocjonalne, któremu poddają się wszyscy. W takim kontekście oświadczenie Raymonda Arona: „Jestem Żydem, tak jak ktoś inny nim nie jest” brzmi co najmniej niestosownie. I będzie tak brzmiało, póki walki z ksenofobią nie oprzemy na racjonalnym argumencie historycznej i społecznej analizy, przy pełnej świadomości,  że Żyd zaczarowany zawsze będzie idealną pożywką dla antysemity.

 
 


Dokumenty i teksty

Myśli

Jan Paweł II - Papież Dialogu

Halina Birenbaum - Człowiek Pojednania 2001