Choć w tym roku na Festiwalu pojawiły się nowe elementy (np. debata
o tym, czym są komentarze do Tory, z udziałem Konstantego Geberta,
Stanisława Krajewskiego i Pawła Śpiewaka, której zapis ukaże się
wkrótce na łamach "TP"), jego struktura pozostaje niezmienna. To
dobrze czy źle? Czego Festiwalowi brakuje, a co jest jego siłą? Co
zawdzięczają świętu jego uczestnicy? Jaka jest jego przyszłość?
Festiwal stał się już instytucją i jednym ze znaków rozpoznawczych
Polski w świecie (jego mocno skrócona wersja zaprezentowana zostanie
wkrótce w Paryżu w ramach Sezonu Polskiego), pozostając równocześnie
kameralnym spotkaniem przyjaciół. I to ich właśnie zapytaliśmy o
opinię.
Miriam Akavia
Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie stał się częścią naszej tradycji
- przyciąga, powoduje zbliżenie, poznawanie siebie, otwiera serca.
To jest najważniejsze. Dzisiejsi Żydzi, znów rozproszeni po świecie,
spotykają się właśnie tutaj, gdzie nasi przodkowie doznali i sławy,
i klęski. Tu, na popiołach, znów kiełkuje coś pięknego. To pomaga
garstce tutejszych Żydów cieszyć się, podnieść głowę, nie ukrywać,
nie wstydzić się swojego żydostwa, jak to często bywało. Piętnaście
lat temu Kraków, nasz piękny Kraków był uboższy.
Chciałabym więcej zaangażowania w to przedsięwzięcie naszego kraju,
Izraela, jedynego na świecie państwa Żydów, w którym żyje przecież
najwięcej potomków europejskich, polskich Żydów, i w którym tworzy
się dalszy ciąg ogólnożydowskiej kultury. Za mało dociera do Krakowa
naszych, izraelskich dążeń do normalności i naszej, izraelskiej twórczości,
która w wielkiej mierze odradza się przecież z tutejszych korzeni.
Przypomniało mi się zdanie polskiego poety: "Z męki się zradza zawsze
nowe życie". Walczymy o to, tworząc kulturę w Izraelu.
MIRIAM AKAVIA, pisarka izraelska urodzona w Krakowie.
Michael Alpert
Po raz pierwszy grałem na Festiwalu w 1991 r. Dla mnie jest on nie
tylko wielkim świętem związanym z kulturą żydowską i historią polsko-żydowską.
To jedno z tych miejsc, gdzie my - muzycy zaprzyjaźnieni od lat -
możemy się spotkać i wystąpić z muzykami polskimi i ze świata. Festiwal
był pierwszym w świecie przedsięwzięciem o takim charakterze: spotkania,
w którym ważna była muzyka żydowska. W unikalny sposób splotły się
tu przyjaźń i twórczość artystyczna naszego "neoklezmerskiego" światka.
W przyszłości chciałbym pomóc w przyjeździe do Krakowa żydowskich
artystów z byłego Związku Radzieckiego i Europy Wschodniej. To byłoby
coś nowego. Myślę, że Polska jest już gotowa na odnowienie bliskich,
ciepłych relacji z Rosją. Od lat marzę też o współpracy z polskimi
zespołami ludowymi. Występowali na Festiwalu Taraf de Haidouks z
Rumunii, a w tym roku węgierscy Muzsikás. Teraz przyszedł czas na
zespoły stąd, które mają przecież wspólne korzenie i historię z kulturą
polskich Żydów. Chciałbym współpracować np. z romskim zespołem "Kałebała"
Teresy Mirgi z Czarnej Góry.
Myślę, że znaczenie Festiwalu polega na tym, że w coraz większym
stopniu jest on edukacyjny, nie tylko artystyczny. Wszystko zmierza
w tę stronę - trwającego ponad tydzień otwartego uniwersytetu, na
którym wykłada się kulturę żydowską, ale nie tylko. Nasze spojrzenie
wiedzie przez nią, ale obok pojawiają się kultura ukraińska, romska,
kultura polskich kresów itd. Mam nadzieję, że będą one stanowić kilka
z różnych stron Festiwalu w przyszłości.
MICHAEL ALPERT, muzyk amerykański, znawca muzyki żydowskiej.
Seweryn Blumsztajn
Dla mnie głównym przeżyciem festiwalowym są koncerty finałowe na
Szerokiej. Mam wtedy głębokie poczucie, że historia została odcięta,
że możliwa jest normalna zabawa. Dziś tańczymy w rytm muzyki żydowskiej,
jutro będziemy tańczyć w rytm muzyki serbskiej albo chorwackiej.
Niezwykły jest też skład ludzi, którzy przychodzą na te koncerty:
starzy, młodzi, turyści, krakowianie, inteligenci, bezrobotni.
Nie ma żadnych resentymentów. Ale kultura jidysz jest już zamknięta,
skończona. W dodatku była to kultura ludowa, kultura sztetla. Żydzi
asymilowali się i tworzyli w kulturach narodowych - na tym polega
w dużej części ich wkład w kulturę światową. Wydaje mi się, że
Festiwal powinien o tym pamiętać. Chciałbym, żeby kultura żydowska
mocniej wchodziła w kulturę polską. Brakuje mi np. koncertu wybitnych
polskich artystów, takich jak Stańko, Soyka, Turnau, którzy staraliby
się po swojemu zinterpretować muzykę żydowską. Tylko to, co na
styku, ma szansę na przyszłość. Reszta jest już tylko powtórzeniem,
nie ma wewnętrznych motorów rozwoju.
SEWERYN BLUMSZTAJN, dziennikarz, redaktor naczelny krakowskiego
oddziału "Gazety Wyborczej".
Konstanty Gebert
Moje "54 komentarze do Tory" napisałem, bo Festiwal przekonał mnie,
że takie książki mają czytelników. Bez Festiwalowej publiczności
ograniczyłbym się być może do komentarzy w "Midraszu", piśmie żydowskim.
Kulturze żydowskiej w Polsce groziło, że pozostanie czymś dla "krewnych
i znajomych Królika", którego już nie ma. Tymczasem okazało się,
że kultura wymordowanego narodu przeżyła ten mord i zyskała nowe
życie w innym języku, wśród ludzi, którzy z wymordowanym narodem
mają to wspólne, że mieszkają na tej samej ziemi. Nie wiem, czy
wiele jest takich przykładów w historii. Fascynujące, jak zmienia
się ta kultura: od podejścia kiczowatego, w stylu "Skrzypka na
dachu", przez etnograficzną konserwację, aż po twórcze jej wykorzystanie.
Wystarczy przyjrzeć się, jak ewoluowała kapela klezmerska z Sejn:
najpierw muzycy wiernie odtwarzali klezmerskie melodie - to było
niezmiernie poprawne i nudne jak wypchany orzeł. W pewnym momencie
na tyle oswoili się z tym językiem muzycznym, że zaczęli go używać
samodzielnie. Orzeł wyleciał przez okno. Coś podobnego zdarzyło
się z Festiwalem: od prób sentymentalno-konserwatorskich doszedł
do ekspresji autentycznej twórczości. Stał się ważnym nurtem kulturalnym
współczesnej diaspory żydowskiej. To cud.
Chciałbym jeszcze więcej, ale już nie w ramach Festiwalu. One już
pękają. Ale zaraza się szerzy. Dotarła do Chmielnika na Kielecczyźnie...
Cieszyłbym się, gdyby festiwale kultury żydowskiej, inspirowane
krakowskim, ale nie transplantowane z Krakowa, rodziły się spontanicznie.
Najłatwiejsze jest to w Galicji, bo tu zachowała się scenografia,
a także, co jest równie ważne, pamięć ludzi, którzy są tubylcami
tej scenografii. Wczoraj na Szerokiej zatrzymał mnie starszy pan:
"Wie Pan, ja przed wojną mieszkałem za rogiem, obok mieszkali Katzowie
i ja z małym Katzem w piłkę grałem, wołaliśmy na niego "Kicuś".
Festiwal wyrósł nie tylko z szaleństwa Janusza Makucha, ale także
z pamięci zakorzenionych tu ludzi. Zrobienie czegoś takiego w Warszawie
byłoby podwójnie niemożliwe: po pierwsze nie ma miejsca, po drugie,
większość warszawiaków to ludzie, którzy nie mają korzeni w Warszawie.
Ale ciekawe byłoby sprawdzić, czy taki festiwal sprawdziłby się
np. w Łodzi.
KONSTANTY GEBERT, publicysta "Gazety Wyborczej" i miesięcznika
"Midrasz", znawca judaizmu.
Anka Grupińska
Z krakowskim Festiwalem wiążą mnie bardzo dobre emocje. Pamiętam
zupełnie nieformalne spotkanie z Shurą Lipovsky podczas pierwszego
Festiwalu: niespodziewanie wyłoniła się spośród rzędów krzeseł
w kinie Kijów z gitarą, wyszła na scenę i zaczęła śpiewać. Teraz,
po latach, przyjechała jako oczekiwana gwiazda, w czarnej sukni...
Makuch czyni cuda. Ale wczoraj zezłościł mnie koncert Chavy Alberstein.
Została zaproszona na Festiwal Kultury Żydowskiej i, jak myślę,
dobrze wiedziała, że oczekuje się od niej utworów śpiewanych w
jidysz, które ma w swoim repertuarze. Tymczasem podczas koncertu,
na którym był obecny ambasador Izraela, postanowiła zamanifestować
swoją izraelskość. W pierwszej części śpiewała po hebrajsku - piosenki,
które nadają się na kibucowe ognisko, ale nie na koncert w synagodze
Tempel na Kazimierzu. Towarzyszący jej muzycy byli bodaj jedynymi
mężczyznami, którzy nie mieli na głowie kipy. Na tyle się zezłościłam,
że nie doczekałam piosenek w jidysz. W niczym nie zawinili tu organizatorzy,
ale nie wyszło dobrze.
Podobają mi się wszystkie zdarzenia uliczne, np. muzyka żydowska
na starej łodzi, która jeździ w południe po Rynku. W ten sposób
Festiwal ze swoją ideą dociera do przypadkowych ludzi. A jeśli
chodzi o całość? Być może Festiwal trwa za długo, a to grozi przesytem.
Niektóre elementy są nadmiernie rozbudowane: nie ma żadnego powodu,
by robić kurs tańca chasydzkiego dla początkujących i zaawansowanych.
Choć jednocześnie widzę sens w tym, że warsztaty powtarzają się
co roku. Chciałabym też może większej otwartości. Tak naprawdę
to Festiwal kultury (po)żydowskiej dla nie-Żydów i chodzi o to,
żeby to oni byli jego pierwszymi odbiorcami. Mam wrażenie, że pierwotnie
groziła Festiwalowi "gettoizacja". Na szczęście rzeczywistość wygrała
z założeniami. Festiwale kultury żydowskiej zaczynają się w Polsce
mnożyć (Wrocław, ostatnio podobno Gdańsk) - to już chyba przesada.
Podobnie jak dwa festiwale filmu żydowskiego, które odbywają się
w Warszawie w odstępie trzech miesięcy. Wystarczy jeden, duży i
dobry Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie. I jeszcze jedno:
ucieszę się, jeśli w przyszłym roku podczas koncertu finałowego
nie zobaczę piwa, kiełbasek i Jolanty Fajkowskiej.
ANKA GRUPIŃSKA, pisarka, ostatnio wydała "Ciągle po kole" i
"Odczytywanie listy".
Stanisław Krajewski
Festiwal to czas świąteczny, kiedy czuje się przyjemność i satysfakcję,
że Kazimierz, przynajmniej na chwilę, staje się zupełnie inną przestrzenią,
że sprawy żydowskie nabierają tu szczególnego znaczenia. Tego nie
ma nigdzie indziej w Polsce. Czasem, podczas świąt żydowskich,
chodzę w kipie na głowie. We wszystkich innych miejscach czuję,
że to dziwne, obce, że to manifestacja czegoś, co tak naprawdę
nie jest integralną częścią rzeczywistości. Tutaj, na Kazimierzu,
czuję, że kipa na głowie to coś najzupełniej oczywistego.
Ten Festiwal się rozwija. Wydarzenia rozgrywają się równolegle,
co jest nowością. Przestał być imprezą informacyjno-przyjemnościową,
przeistaczając się w centrum, w którym - dzięki spotkaniom ludzi
z różnych krajów - coraz częściej tworzy się nowoczesna, świeża
kultura żydowska. To też sukces - być może najzupełniej niespodziewany.
Dlatego trzeba kontynuować Festiwal w tej samej formule. Nic złego
w tym, że co roku powracają ci sami ludzie, że powtarzają się te
same warsztaty, koncert finałowy na Szerokiej. W pewnym sensie
to tak, jak z liturgią: ciągle się powtarza, a mimo to uważamy,
że tak właśnie być powinno. Czy możliwy jest dalszy rozwój? Mam
absolutne zaufanie do Janusza Makucha, jeśli chodzi o muzykę, jaka
pojawia się na Festiwalu. Tu naprawdę przyjeżdżają najlepsi muzycy
ze świata. Oczywiście w innych dziedzinach - jeśli chodzi o plastykę,
wykłady albo spotkania z pisarzami - tak nie jest. Może warto by
się postarać o to, by te dziedziny dorównały muzyce?
STANISŁAW KRAJEWSKI, współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan
i Żydów. Ostatnio opublikował "54 komentarze do Tory dla nawet
najmniej religijnych z nas".
David Krakauer
Festiwal to przyjaciel na całe życie. Wróciłem do Krakowa w 1992
r. Mówię "wróciłem", choć nigdy tu wcześniej nie byłem. Dorastałem
w latach 60., w czasie zimnej wojny, myśląc: to miasto nazywa się
tak jak ja, ale nigdy tam nie pojadę, to niemożliwe. Zatem gdy
wreszcie przybyłem, powiedziałem: "Dzień dobry, nazywam się David
Krakauer i witam w moim mieście". Czułem, jakbym łączył się znów
z tą częścią mojej kultury, od której oderwali się moi pradziadowie,
uciekając przed wschodnioeuropejskim antysemityzmem, Holokaustem,
Stalinem...
60 lat temu - a to przecież mało w perspektywie historycznej -
w tym miejscu panował terror, strach, ciemność i śmierć. Dlatego
festiwal jest przykładem dla całego świata. Ludzie czasem grzęzną
we własnej miernocie. Decydują, że będą się nienawidzić. Tutaj,
mimo iż 60 lat temu działy się w pobliżu straszne rzeczy, gramy
razem tworząc coś pięknego.
Rozmawiałem z Januszem Makuchem o edukacyjnym wymiarze festiwalu.
Bardzo chciałbym w przyszłości przyjechać na tydzień i poprowadzić
warsztaty. W tym roku odbyła się pierwsza edycja Cracow Jewish
Festiwal w Nowym Jorku i niech tak będzie co rok. Obecny, krakowski
Festiwal jest też transmitowany do Paryża. Mamy poczucie, że cały
świat powinien zobaczyć tę imprezę. Chciałbym też, by na festiwalu
miały swą premierę utwory napisane specjalnie na tę okazję. Chciałbym
współpracować z muzykami klasycznymi. Marzę o zagraniu w Krakowie
"Dreams and Prayers of Isaac the Blind" - kwintetu klarnetowego,
który nagrałem z Kronos Quartet oraz o występie z krakowską orkiestrą.
Te marzenia są częścią czegoś więcej - mojej przyjaźni z Festiwalem.
DAVID KRAKAUER jest muzykiem, mieszka w Nowym Jorku.
Benzion Miller
Festiwalowi i jego organizatorom zawdzięczam bardzo wiele - uwielbiam
przyjeżdżać do Krakowa, śpiewać z przychodzącymi na warsztaty ludźmi,
mówić do nich, uczyć się od nich i dzielić z nimi moją wiedzą,
jeśli tylko to możliwe. Zwykle jest tak, że kilka razy w roku spotykam
się z Januszem Makuchem i omawiamy moje pomysły, dyskutujemy o
nich, rozwijamy je, przyglądamy się im z różnych stron. Jeśli oczekiwałbym
jeszcze czegoś nowego od Festiwalu, to by było w nim nieco więcej
"jidischkeit" - by liczyła się nie tylko muzyka, malarstwo, sztuka.
Chciałbym widzieć więcej tego, co zawiera się w jidisz. I większego
stosowania się do zasad judaizmu.
BENZION MILLER, kantor synagogi na Brooklynie w Nowym Jorku.
Janusz Poniewierski
Kiedy myślę o Żydach - Żydach w Polsce - odczuwam żal i wyrzuty
sumienia. Żal z tego powodu, że nie ma ich już pośród nas. A wyrzuty
sumienia? Że się do tego przyzwyczailiśmy, że zapomnieliśmy, że
ta nieobecność nie jest dla nas - choć być powinna - piekącą raną.
Festiwal to dla mnie jakaś próba naprawy tego stanu rzeczy: Kazimierz
- i w ogóle Kraków - tętni żydowskim życiem (to nic, że tylko przez
tydzień). A coraz więcej ludzi - gojów, takich jak ja - zaczyna
sobie uświadamiać, co straciliśmy.
Marzy mi się, że w Festiwal Kultury Żydowskiej (w pewnym sensie
niezależnie od niego!) włączy się jeszcze więcej rozmaitych instytucji.
Że będę mógł wysłuchać na Uniwersytecie wykładu - np. o historii
Żydów w Krakowie - i wezmę udział w seminarium filozoficznym poświęconym
Lévinasowi. Że w którymś z kościołów spotkam się z księdzem, który
opowie, jak tradycja żydowska wzbogaca jego lekturę Pisma. Że,
innymi słowy, kultura żydowska zacznie jakoś obchodzić nas wszystkich.
JANUSZ PONIEWIERSKI jest publicystą katolickim, redaktorem
miesięcznika "Znak".
Paweł Śpiewak
Festiwal nie ma w sobie nic z imprezy etnograficznej, której zadaniem
byłoby pokazanie jakichś zabytków kultury, o których zobowiązani
jesteśmy pamiętać. Nie jest to również gest obrzędu pamięci, żałoby
po zamordowanym narodzie. Festiwal to portret kultury, która znowu
zaczyna żyć z olbrzymią intensywnością, nie tracąc więzi ze swymi
korzeniami. Jeżeli słucham muzyki Erika Friedlandera, Shury Lipovsky
czy "The Klezmatics", mam poczucie, że ta sztuka zaczyna wchodzić
w dialog ze współczesnością - stąd blues, rock, pop, nie wspominając
już o jazzie. W naszych oczach, uszach, nogach staje przed nami
żywa, aktualna, inspirująca. Dla ludzi, którzy są w tej kulturze
zanurzeni lub choćby jej ciekawi, to zaproszenie, by widzieć w
niej coś, co nie jest zamknięte, coś, co należy stale aktualizować
i co podlega nieuchronnym i naturalnym zmianom. Oczywiście kultura
żydowska ma dziś wielkie zaplecze w Ameryce, w Izraelu, we Francji.
W Polsce możliwości są mniejsze, ale ciągle spotykam wiele osób
- niezależnie od tego, skąd się wywodzą - dla których ta kultura
jest wyzwaniem, budzi ciekawość, inspiruje. Czerpią z niej soki
żywotne, bo móc na nowo ją tworzyć. Tym sposobem ożywają przestrzenie
Kazimierza. Inaczej wygląda synagoga, gdy przychodzi do niej dziesięciu
mężczyzn na modlitwę, inaczej, gdy jest wypełniona muzyką. Jeżeli
miałbym sobie czegoś życzyć (na pewno chciałbym więcej teatru,
więcej muzyki granej dziś w Izraelu), to tylko w ramach obowiązującej
teraz konwencji Festiwalu. Rozwinięcie nie może okazać się zaprzeczeniem
dorobku Festiwalu i dzieła Janusza Makucha.
PAWEŁ ŚPIEWAK, socjolog i historyk idei, ostatnio wydał "Midrasze.
Pieśń nad pieśniami".
Katarzyna Zimmerer
Rabin Nachman z Bracławia nauczał, że człowiek o swojej rozpaczy
powinien rozmawiać tylko z Bogiem i to nie dłużej niż pięć minut
dziennie. Resztę dnia ma spędzać radując się i weseląc, pokazując
ludziom swą uśmiechniętą twarz. Festiwal Kultury Żydowskiej jest
radosnym świętem. Radość towarzyszy koncertom, warsztatom, wykładom,
rozmowom i spotkaniom - często przypadkowym, często niezwykłym.
Oto raz do roku na Kazimierzu, który stał się po wojnie symbolem
żydowskiej nieobecności, na tydzień zmartwychwstaje żydowska obecność.
Za tych czternaście tygodni wdzięczna jestem Januszowi Makuchowi
i Krzysztofowi Gieratowi. Jednak coraz bardziej brakuje mi owych
pięciu minut rozpaczy, o których mówił rabin Nachman z Bracławia.
Rozpaczy po ludziach i świecie, zgładzonych podczas Holocaustu.
Chciałabym móc w trakcie tego radosnego święta wraz z innymi uczestnikami
Festiwalu - może dzięki koncertowi na terenie getta w Podgórzu
- uczcić pamięć zamordowanych i choć na chwilę przywołać ich cienie.
KATARZYNA ZIMMERER, dziennikarka i pisarka, ostatnio wydała
"Zamordowany świat. Losy Żydów krakowskich 1939-1945".
Tygodnik Powszechny
|